Piękne Szaty Króla         Ze wspo­mnień pro­gra­mi­sty

Oddaję naj­pierw głos An­to­niemu Sło­nim­skiemu cy­tu­jąc frag­ment „Wspo­mnień War­szaw­skich” doty­czący zda­rze­nia z lat trzy­dzie­stych:

Założyłem się kie­dyś z mo­imi przy­ja­ciółmi ze „Ska­man­dra”, że wy­gło­szę pu­blicznie od­czyt cał­kowi­cie po­zba­wiony sensu. Oczywi­ście było już wiele ta­kich od­czy­tów wygła­sza­nych we wszyst­kich kra­jach świata, i dziś sły­szymy po­dobne od­czyty co drugi dzień. Cho­dziło jed­nak o to, że miał być to non­sens świa­domy i cał­ko­wi­cie jawny. Pe­wien by­łem, że wy­star­czy szybko i ze swo­bodą wy­gła­szać zda­nia cał­kowi­cie po­zba­wione zna­cze­nia, a pu­blicz­ność przyj­mie to bez sprze­ciwu. Tak też się stało. Był to od­czyt „O du­szy stu­dente­rii war­szaw­skiej” wy­gło­szony w sali Mu­zeum Prze­my­słu i Rol­nic­twa.
   Mówiłem przez czter­dzie­ści mi­nut, bez żad­nego przy­go­to­wa­nia, z nie­ga­sną­cym za­pa­łem i cał­ko­wi­cie bez sensu. Nie jest to ła­twe zada­nie, gdyż utrata tempa i wi­goru ozna­cza cał­ko­witą klę­skę. Nie wolno dać słu­cha­czom ani chwili od­de­chu i moż­no­ści re­flek­sji.
   Mówiłem o tym, że
jak z po­czwarki wy­fruwa mo­tyl, tak ze stu­denta wy­fruwa doktor, ad­wo­kat, denty­sta, na barw­nych skrzy­deł­kach wie­dzy prze­nosi się z kwiatka na kwiatek za­pład­nia­jąc pra­wie każdą ro­ślinkę, mó­wi­łem o wtór­nych prze­kro­jach spirali osmozy spo­łecz­nej mo­bili­zu­ją­cej od­dolne pod­świa­dome za­ha­mo­wa­nia do­znań ade­kwat­nych.
   Gdy zmę­czony i spo­cony skoń­czy­łem te bred­nie i ukło­ni­łem się grzecz­nie, pu­blicz­ność na­gro­dziła mnie wą­tłymi bra­wami. Nikt nie gwiz­dał, nikt nie za­da­wał py­tań.

Imponu­jące – nie­prawdaż ?

To jednak nic w po­równa­niu z pre­lek­cją dla śro­do­wi­ska na­uko­wego SGGW (Szkoły Głów­nej Go­spo­dar­stwa Wiej­skiego). ja­kiej wy­słu­cha­łem bo­daj w 1973 na wy­so­kim pię­trze war­szaw­skiego Pa­łacu Kul­tury i Na­uki. Prele­gen­tem był mój ów­cze­sny szef w In­sty­tucie Ma­szyn Ma­te­ma­tycz­nych – dr (eko­no­mii) K.R. Te­mat – Opty­mali­za­cja Cze­goś­Tam (zdaje się proce­sów pro­duk­cyj­nych) przy po­mocy sim­plek­sów i... al­ge­bry abs­trak­cyj­nej.

Treść była bzdurą to­talną. Tak straszną, że ani przez chwilę nie do­pusz­cza­łem głu­poty Prele­genta, lecz by­łem przeko­nany że – do­sko­nale się ba­wiąc – kpi so­bie ze słu­cha­czy–dokto­rów (ma­gi­strów można było poli­czyć na pal­cach). Nie wiem, czy tak było na pewno (bo nie byłem w do­sta­tecznej kon­fi­den­cji z Sze­fem), ale inne dow­cipy dra K.R. (po­sta­ram się jesz­cze o Nim napi­sać) czy­nią to wy­soce prawdo­po­dob­nym. Wy­obraź so­bie Prze­ciętny Czy­tel­niku, że wy­gła­szasz pre­lek­cję z bio­chemii po przej­rze­niu dwóch pod­ręcz­ni­ków, a bę­dziesz miał po­ję­cie o tym czego wy­słu­chano.

   Bezsens wy­kładu był – na­wet dla kiep­skiego mate­ma­tyka – oczywi­sty, ale je­dyni dwaj mate­ma­tycy (ja jako ten kiep­ski) byli aku­rat pod­wład­nymi Prele­genta, i nigdy by się nie zde­cy­do­wali po­psuć Mu (a był Sze­fem wspa­nia­łym!) tak zna­ko­mi­tego dow­cipu.
   Tylko je­den dok­tor (eko­no­mii, Leon Pod­kami­ner) za­czął ostro spie­rać się z Prele­gen­tem: był obu­rzony, a po prze­rwie już nie wró­cił.

Reszta słu­chaczy prze­łknęła gładko te bzdury, o czym prze­ko­nały mnie osta­tecz­nie roz­mowy pod­czas an­traktu. Same za­chwyty i kom­ple­menty. Np pro­fe­sor–sta­ru­szek mó­wił z prze­ko­na­niem, że to bar­dzo cie­kawe i warto­ściowe, że na­leży to wdro­żyć, i że wszystko do­sko­nale zro­zu­miał. Otóż nie mógł ni­czego zro­zu­mieć w tym go­dzin­nym po­toku non­sensu, ale – skoro mło­dzi „zro­zu­mieli”, to jak jemu sta­remu przy­znać się, że głowa już nie ta.
   Oklaski­wał więc z zapa­łem Piękne Szaty Króla. 

9 XII 1999, 523      

 

           do Czytaj!