Czy to twój dom ?
– Wobec nieba, ziemi i Boga! oświadczam ci, Lilian Morris, że cię
biorę jako małżonkę – amen!
Na to ona odrzekła:
– Teraz ja twoja na
zawsze i do śmierci, twoja żona, Ralfie!
Od tej chwili byliśmy zaślubieni, odtąd to nie była moja kochanka, ale
prawowita żona. I dobrze nam było obojgu z tą myślą – i dobrze mnie, bo w
sercu zbudziło mi się nowe uczucie jakiejś czci świętej dla Lilian i dla siebie
samego, jakiejś zacności i powagi wielkiej, przez którą miłość wyszlachetniała
i stała się błogosławioną. Ręka w rękę, z podniesionymi głowami i śmiałym
okiem wróciliśmy do taboru, gdzie ludzie niepokoili się już bardzo o nas.
Kilkunastu z nich rozjechało się na wszystkie strony szukać nas, i ze
zdziwieniem dowiedziałem się później, że kilku przechodziło koło jeziorka, ale
nie mogli nas dostrzec – my zaś nie słyszeliśmy ich nawoływań. By jednak
nie sądzono krzywo, wezwałem wszystkich, a gdy stanęli wkoło, wziąwszy Lilian
za rękę, wszedłem z powagą w środek i rzekłem:
– Gentlemanowie! bądźcie
świadkami, że wobec was nazywam tę kobietę, która przy mnie stoi, żoną moją, i
tak też świadczcie przed sądem, przed prawem i przed każdym, kto by oto czy na
Wschodzie, czy na Zachodzie was pytał.
– All right! and hurrah for you both! – odpowiedzieli
górnicy; potem stary Smith spytał wedle obyczaju Lilian, czy się zgadza wziąć mnie
za męża, a gdy odrzekła: „tak”, byliśmy już i wobec ludzi prawnie
poślubieni. Na dalekich stepach Zachodu i na wszystkich krainach, gdzie nie ma
miast, sędziów i kościołów, nigdy zaślubiny nie odbywają się inaczej, a
dotychczas w całych Stanach, kto nazwie kobietę, z którą mieszka pod jednym
dachem, żoną, takowe oświadczenie staje za wszystkie sądowe dokumenty, Nikt więc z moich ludzi nie zdziwił się ani też patrzył na
nasze zaślubiny inaczej, jak z powagą zwyczajowi odpowiednią, a natomiast
uradowali się wszyscy, bo chociażem ich tam trochę karniej trzymał niż inni
przywódcy, przecie wiedzieli, że to czynię szczerze, i z każdym dniem więcej
okazywali mi życzliwości, a już to żona moja była zawsze okiem w głowie całej karawany. Wnet też zaczęła się uroczystość i
zabawa. Rozniecono ogniska; Szkoci wydobyli z wozów swoje kobzy, których głos
lubiliśmy oboje, bo był dla nas miłym wspomnieniem, Amerykanie swoje ulubione
klekotki z żeber, i wśród pieśni, okrzyków i strzelaniny upłynął nam wieczór
weselny. Ciotka Attkins brała co chwila Lilian w
objęcia to śmiejąc się, to płacząc, to zapalając bez końca fajkę, która jej
gasła ustawicznie. Ale najbardziej wzruszył mnie następny obrządek, będący we
zwyczaju w tej ruchliwej części ludności Stanów, która większą część życia
spędza na wozach: oto, gdy księżyc zeszedł, mężczyźni pozatykali na stemple
przy karabinach pęki zapalonej łoziny i cała procesja pod wodzą starego Smitha
poczęła nas oprowadzać od wozu do wozu, pytając przy każdym Lilian:
– Is this your
home? Czy to twój dom? – Moje śliczne kochanie odpowiadało: „No!”
i szliśmy dalej. Przy wozie ciotki Attkins prawdziwe
rozczulenie opanowało wszystkich, bo w nim jechała Lilian dotąd
– gdy więc i tu odrzekła cicho: „No”, ciotka Attkins
ryknęła jak bawół i porwawszy Lilian w objęcia, poczęła powtarzać: „My
little! my sweet!” (moje
maleństwo! moje słodkie!), łkając
przy tym i zanosząc się od płaczu. Łkała i Lilian, a wtedy wszystkie te
hartowne serca rozhartowały się na chwilę, i nie było oczu, które by nie
nabrzękły łzami. Gdyśmy zbliżyli się do mego wozu, ledwom go poznał, tak był
ustrojony zielenią i kwiatami. Tu mężczyźni podnieśli wysoko płonące pęki, a
Smith spytał głośniej i poważniej:
– Is this your
home?
– That's it! That's it!
– odpowiedziała Lilian.
Naówczas wszyscy poodkrywali głowy i cisza zrobiła się taka, że słyszałem
huczenie ognia i szelest rozpalonych prętów spadających na ziemię, a stary
białowłosy górnik, wyciągnąwszy nad nami swe żylaste ręce, rzekł:
– Niech was Bóg
błogosławi oboje i wasz dom, amen!
Trzykrotne: „Hura!” odpowiedziało na to błogosławieństwo, po czym
rozeszli się wszyscy, zostawiając mnie z moją ukochaną sam na sam.
Gdy ostatni człowiek oddalił
się, ona głowę oparła na mojej piersi, szepcąc: „Na zawsze! na zawsze!” i w tej chwili w
duszach mieliśmy więcej gwiazd, niż ich było na niebie.
Z noweli „Przez
stepy” Henryka Sienkiewicza