O eksmisję
Nagle usta same otworzyły mi się z
podziwu; ujrzałem bowiem przed katedrą sędziego pokoju
całą gromadę znanych mi osób. Na lewo od stołu – pani Krzeszowska, jej
robaczywy adwokat i ten hultaj Maruszewicz, a na prawo dwaj studenci. Jeden z
nich odznaczał się bardzo wytartym mundurem i niezwykle obfitą wymową; drugi
miał jeszcze mocniej wytarty mundur, kolorowy szalik na szyi i wyglądał,
dalibóg, jak emigrant z przedpogrzebowego domu.
Przypatrzyłem mu się lepiej. Tak, to on, to jest ten sam mizerny młody
człowiek, który podczas pierwszej bytności Wokulskiego u pani Stawskiej rzucił
baronowej śledzia na głowę. Kochany chłopak!... Ale też nie zdarzyło mi się widzieć
nic równie chudego i żółtego...
W pierwszej chwili myślałem, że między tymi przyjemnymi młodzieńcami i
baronową toczy się proces właśnie o owego śledzia. Wnet jednak przekonałem
się, że chodzi o co innego, że mianowicie pani
Krzeszowska zostawszy właścicielką domu chce z niego wyrzucić swoich
najzapamiętalszych wrogów, a zarazem najniewypłacalniejszych lokatorów.
Sprawa między baronową a młodymi ludźmi w tej chwili dosięgła
najwyższego punktu.
Jeden ze studentów, ładny chłopak z wąsikami i faworytami, wspinając się
na palcach albo opadając na obcasy opowiadał coś sędziemu; przy czym prawą
ręką wykonywał okrągłe ruchy, a lewą kokieteryjnie zakręcał wąsik, wysoko podnosząc
mały palec, ozdobiony pierścionkiem bez oczka.
Drugi młodzieniec milczał posępnie
i krył się za kolegę. W postawie jego zauważyłem pewną osobliwość: przyciskał
on do piesi obie ręce, a dłonie rozłożył w taki sposób, jakby w nich trzymał
książkę albo obrazek.
– Więc jak się panowie nazywacie? –
spytał sędzia.
– Maleski – odparł z ukłonem właściciel faworytów – i
Patkiewicz... – dodał wskazując gestem pełnym
dystynkcji na ponurego towarzysza.
– A trzeci pan gdzie?
– Jest cierpiący – odparł krygując się pan Maleski. – Jest to nasz sublokator i zresztą bardzo
rzadko mieszka z nami.
– Jak to? Bardzo rzadko mieszka? Gdzież on siedzi w dzień?
– W uniwersytecie, w prosektorium, czasem na obiedzie.
– No, a w nocy?
– Pod tym względem mogę panu sędziemu dać tylko poufne
objaśnienia.
– A gdzież on zapisany w księgi?
– O, zapisany jest ciągle w naszym domu, ponieważ nie chciałby
robić władzom subiekcji – objaśnił pan Maleski z miną lorda.
Sędzia zwrócił się do pani Krzeszowskiej.
– Cóż, pani wciąż nie chce trzymać tych panów?
– Za żadne skarby! – jęknęła pani
baronowa. – Po całych nocach ryczą, tupią, pieją, gwiżdżą... Nie ma
służącej w domu, której by nie zwabiali do siebie... Ach, Boże!... – krzyknęła odwracając głowę.
Sędzia był zdziwiony wykrzyknikiem,
ale ja nie... Spostrzegłem bowiem, że pan Patkiewicz
nie odejmując rąk od piersi nagle wywrócił oczy i opuścił dolną szczękę w taki
sposób, że zrobił się podobny do stojącego trupa. Jego twarz i cała postawa
istotnie mogła przerazić nawet zdrowego człowieka.
– Najokropniejsze jest to, że ci panowie wylewają oknem jakieś
płyny...
– Czy na panią? – spytał zuchwale
pan Maleski.
Baronowa posiniała z gniewu, ale
umilkła; wstyd jej było przyznać się.
– Cóż dalej? – rzekł sędzia.
– Ale najgorsze ze wszystkiego (przez co
nawet wpadłam w nerwową chorobę), że ci panowie po kilka razy na dzień stukają
do mego okna trupią główką...
– Tak panowie robią? – zapytał
sędzia.
– Będę miał honor objaśnić pana sędziego – odparł Maleski, z
postawą człowieka, który chce odtańczyć menueta. – Nam usługuje stróż
domu mieszkający na dole; ażeby więc nie marnować się
schodzeniem i wchodzeniem na trzecie piętro, mamy u siebie długi sznur,
wieszamy na nim, co jest pod ręką (może czasem zdarzyć się i trupia główka),
i... pukamy do jego okna – zakończył tak słodkim
tonem, że trudno było przestraszyć się równie delikatnego pukania.
– Ach, Boże!... – krzyknęła znowu
pani baronowa zataczając się.
– Oczywiście, chora kobieta – mruknął Maleski.
– Nie chora! – zawołała baronowa.
– Ale wysłuchaj mnie, panie sędzio!... Ja nie mogę patrzeć na tego
drugiego... bo on ciągle robi miny jak nieboszczyk...
Ja niedawno straciłam córkę!.:. – zakończyła ze
łzami.
– Słowo honoru, że ta pani ma halucynacje – rzekł Maleski.
Kto tu jest podobny do nieboszczyka?... Patkiewicz?... taki
przystojny chłopak!... – dodał wypychając
naprzód mizernego kolegę, który... w tej chwili
właśnie już po raz piąty udawał trupa.
W sali wybuchnął śmiech; sędzia dla uratowania powagi zanurzył głowę w
papierach i po dłuższej pauzie surowo zapowiedział, że
śmiać się nie wolno i że każdy, zakłócający porządek, ulegnie karze
pieniężnej.
Korzystając z zamieszania
Patkiewicz szarpnął kolegę za rękaw i szepnął ponuro:
– Cóż ty, świnio Maleski, kpisz sobie ze mnie w publicznym
miejscu.?
– Bo jesteś przystojny, Patkiewicz.
Kobiety wściekają się za tobą.
– To przecież nie dlatego... – mruknął Patkiewicz znacznie spokojniejszym tonem.
– Kiedyż panowie zapłacą dwanaście rubli kopiejek pięćdziesiąt za
miesiąc styczeń? – spytał sędzia.
Pan Patkiewicz tym razem udał
człowieka, który ma bielmo na lewym oku i lewą część twarzy sparaliżowaną; pan
Małeski zaś pogrążył się w głębokim zamyśleniu.
– Gdybyśmy – rzekł po chwili – mogli zostać do
wakacyj, to... Ale tak!... Niech nam pani baronowa zabierze umeblowanie.
– Ach, nic już nie chcę, nic... Tylko wyprowadźcie się, panowie!
Nie mam żadnej pretensji o komorne... – zawołała
baronowa.
– Jak się ta kobieta kompromituje – szepnął nasz adwokat.
Włóczy się po sądach, bierze takiego szubrawca na doradcę...
– Ale my mamy do pani pretensję o szkody
i straty! – odezwał się Maleski.
– Kto słyszał o tej porze
wymawiać przyzwoitym ludziom komorne?... Gdybyśmy nawet znaleźli lokal, to będzie
taki podły, że przynajmniej ze dwu z nas umrze na suchoty...
Pan Patkiewicz zapewne w celu dodania większej wagi słowom mówcy zaczął
poruszać uchem i skórą na głowie; co w sali wywołało nowy atak wesołości.
– Pierwszy raz widzę coś podobnego! – rzekł
nasz adwokat.
– Taką sprawę? – spytał Wokulski.
– Nie, ale żeby człowiek uchem ruszał. To artysta!...
Sędzia tymczasem napisał i
przeczytał wyrok, mocą którego panowie: Maleski i
Patkiewicz, zostali skazani na zapłacenie dwunastu rubli i pięćdziesięciu
kopiejek komornego tudzież na opuszczenie lokalu przed 8 lutym.
Tu zdarzył się fakt nadzwyczajny. Pan Patkiewicz usłyszawszy wyrok
doznał tak silnego wstrząśnienia moralnego, że twarz zrobiła mu, się zieloną i
– zemdlał. Szczęściem, spadając trafił w objęcia pana Maleskiego;
inaczej strasznie rozbiłby się nieborak.
Naturalnie w sali odezwały się głosy współczucia, kucharka pani
Stawskiej zapłakała. Żydki zaczęły pokazywać palcami na baronowę i chrząkać.
Zakłopotany sędzia przerwał posiedzenie i kiwnąwszy głową Wokulskiemu (skąd oni
się znają?) poszedł do swego pokoju, a dwaj stójkowi
prawie wynieśli na rękach nieszczęśliwego młodzieńca, który tym razem był
naprawdę podobny do trupa.
Dopiero w przedpokoju, gdy złożono go na ławce, a jeden z obecnych
zawołał, ażeby oblać go wodą; chory nagle zerwał się i rzekł groźnie:
– No, no!... tylko bez głupich żartów...
Po czym natychmiast sam ubrał się w palto,
energicznie naciągnął niezbyt całe kalosze i lekkim krokiem opuścił sądową
salę ku zdziwieniu stójkowych, oskarżonych i świadków.
Z "Lalki"