Józef Kopeć |
Dziennik podróży – po zesłaniu na Syberię |
|
PRZEDMOWA ADAMA MICKIEWICZA (Literatura Słowiańska)
Literatura
pielgrzymia Polski rozwija się w Legionach. Trzeba nam przenieść się myślą bardzo
daleko, z Włoch przelecieć na ostatni kraniec północy, w Syberii szukać
drugiej zakrajowej literatury polskiej, którą nazwiemy zsyłkową.
Liczba
Polaków zsyłanych to jest wywożonych w głąb Rosji i na Syberię pomnażała się
co dzień. Pisma ich, a nade wszystko uczucia którymi tchnęli , rozkrzewiły
się pomału w kraju. Można nawet powiedzieć, ze literatura zsyłkowa szła w
kierunku prostym myśli narodowej. Znakomici mężowie wieku przeszłego, Załuski,
Rzewuski, w Kałudze pisali swoje dzieła; biskup Sołtyk z wygnania przywiózł
swoje odezwy. W tej to literaturze zsyłkowej znajduje się także źródło
głębokiego smutku, który później obleka całą literaturę polską. Syberia
pochłaniała wszystkich patriotów opornych rządowi rosyjskiemu, wszystkich
podejrzanych o zamiary poruszenia kraju, albo o chęć połączenia się z
bracią za granicą. Pierwszy raz wtedy usłyszano w Polsce nazwisko Syberii
i odtąd ten wyraz Sybir, stał się powszednim, jako ciągle przytomna Polakom
groźba. Każdy z nich odważając się na jaki zamiar niebezpieczny, musi
pomyśleć o Sybirze.
Syberia,
tak oddalona i zupełnie obca, wchodzi dopiero w dziedzinę poezji polskiej, zastępuje
w niej Tartar starożytnych, albo owe piekło wieków średnich, które Dante
tak dobrze opisał. W każdej książce tegoczesnej literatury polskiej, znajduje
się wzmianka o Syberii; są wyborne opisy męczarni Polaków; mamy nawet jedno
dzieło Słowackiego, którego cały przedmiot rozwija się w Syberii: trzeba
więc powiedzieć nieco o tym kraju.
Wedle
wiadomości podawanych przez jeografów i geologów, kraj ten rozległy między górami
Ałtajskimi, Uralskimi i morzem Białym, zawiera 500,000 mil kwadratowych.
Prócz różnych podziałów zmieniających się często, dzieli się na dwa obwody
wojenne: Tobolski i Ochocki, każdy z osobna większy od całej Francji. Pierwsza
z tych części zdobyta została przez bandę kozacka za czasów Iwana; druga
odkryło i opanowało dwudziestu kilku kozaków przypadkiem zabłąkanych na
półwysep Kamczatki. Założyli oni tam stanowisko wojskowe, dali o tym raport
rządowi i odtąd Kamczatka weszła w liczbę posiadłości rosyjskich.
Mieszkańcy
tych krajów należą do plemienia uralskiego, a znani są pod nazwiskiem Jakutów
i Ostjaków. Zostają oni do dziś dnia niepodlegli, o czym prawie nikt nie
wie. Rosja przywłaszczyła sobie ziemie, ale ludność zachowała swoje obyczaje
i swobody dzikie. Kilkadziesiąt tysięcy Europejczyków osiadło na wielkich
drogach dla pilnowania stanowisk wojennych i niektórych portów, a
krajowcy tak mało dbają o to, że pułki rosyjskie przechodzą przez ich stepy,
jak ryby, że czasem okręt liniowy po wierzchu morza z szumem przepłynie.
Czuchczy , prawdziwi beduini tych pustyń lodowatych, wymieniają u Rosjan na
wódkę i tytoń swoje produkty, które urzędnicy rosyjscy będący zarazem kupcami,
przyjmują niby jako daninę. Wszystkie ludy tameczne wiedzą to jednak, że
jest car, jakiś tajemniczy i straszny władca północy. Gubernatorowie i
tłumacze mówiąc z naczelnikami hord o swoim carze, pokazują im herb
Rosji, orła dartego, a ci są przekonani, że to portret cara, że ów car jakiś
dziwotwór, istotnie ma dwie głowy, skrzydła, szpony, i trzyma świat w swym
ręku. Ponieważ zaś radzi być w pokoju ze wszystkimi bożyszczami, przynoszą
i temu bóstwu mały podatek.
Ludność
europejska zamieszkała przy drogach i portach, składa się cała z kryminalistów
rosyjskich, z więźniów politycznych i jeńców wojennych rozmaitych narodów,
Szwedów, Prusaków Francuzów, których rząd nie chciał wymienić a nawet
choćby chciał, trudno byłoby wyszukać na tej przestrzeni niezmiernej; ale połowę
prawie ludności cudzoziemskiej stanowią sami Polacy. Wedle rachunku robionego
przez niektórych z rejestrów urzędowych, od początku wojen za Katarzyny
i Stanisława Augusta, wywieziono na Sybir przeszło sto tysięcy szlachty
polskiej. Szlachta szczególniej dotknięta jest ta plagą. Z wysłanych rzadko
kto powraca nazad, i tak upowszechniło się przekonanie o niepodobieństwie
powrotu, ze skazani żegnając krewnych i przyjaciół, zwykle mówią:
"bogdajbyśmy się nigdy nie zobaczyli". Ponieważ bowiem nie masz
nadziei spotkać się gdzie indziej jak chyba w Syberii, pozostaje tylko
życzyć rozstania się do śmierci.
Jeden
z wojennych jeńców polskich, jenerał Kopeć, który odbył tę podróż z powrotem,
i długo mieszkał w Kamczatce na ostatnim krańcu północno-wschodnim stałego
lądu, zostawił ciekawe opisanie swoich przygód i widzianych okolic.
Generał
Kopeć nie był człowiekiem uczonym. W szesnastym roku życia zaciągnął się do
kawalerii narodowej jako prosty żołnierz, i służąc lat dwadzieścia
przez wszystkie stopnie wyszedł na brygadiera. Był jeszcze majorem kiedy
część wojsk polskich razem z oderwanym krajem zabrana przez Rosję, musiała przyjąć
znaki carowej Katarzyny, co jak urzędowo mówiono, znaczyło wrócić do
wierności poddanych. Podczas powstania Kościuszki, druga brygada litewska,
w której Kopeć służył, stała na Ukrainie. Komenda brygady często była przy
nim gdyż starszy komendant obowiązku swego nie pilnował. Mając tedy zaufanie
towarzyszy broni, na pierwszą wieść o poruszeniach narodowych za kordonem,
jako dobry patriota, pospieszył gdzie go ojczyzna wzywała, ruszył z pod Kijowa
i sto mil przedzierając się krajem przez wojsko moskiewskie osadzonym,
połączył się na koniec z naczelnikiem narodowego powstania. W bitwie
Maciejowickiej cztery razy ranny i wzięty do niewoli, zaprowadzony
naprzód do Kijowa z innymi jeńcami, odłączony potem od nich i sądzony jako
buntownik który złamał przysięgę, wysłany został do niższej Kamczatki.
Jenerał
Kopeć winien był swoje uwolnienie szczęśliwemu przypadkowi. Zdarzyło mu się w
Ochocku jeszcze spotkać uczynnego kupca, który mu przyrzekł przewieść
listy do przyjaciół. Kopeć miał głębokie uczucie natury. Po prosty uważa i
opisuje wspaniałe widowiska przyrodzenia północy.
Postrzegano
już podobieństwo między Kopciem a Silvio Pellico; góruje także w nim wiara
religijna i rezygnacja, ale z ta różnicą, że nie traci on przez to własnodzielności;
poddaje się dopuszczeniu, nie zrzekając się ani usiłowań, ani nadziei.
Widać w nim wszakże nowy charakter Polaka skruszonego nieszczęściem. Niemcewicz
w swoich pamiętnikach zachowuje ciągle nienawiść i gniew dawnych Polaków,
należy jeszcze do pokolenia starego; Kopeć przeciwnie, uważa się za dotkniętego
przez Opatrzność, pisze iż co dzień rano modlił się do Boga o swoje uwolnienie
i nie przestawał spodziewać się lepszej przyszłości jeżeli nie dla siebie
to przynajmniej dla ojczyzny: ta wytrwałość pokorna i ufna jest już charakterem
nowej literatury polskiej, z niej wynika siła ożywiająca nowych poetów
narodowych.
Dziennik
podróży Kopcia dostarcza nam także postrzeżeń politycznych względem rządu rosyjskiego
w Syberii. Jak na przykład wytłumaczyć sobie to panowanie nad ludnością
wojowniczą i nad tylu tysiącami nieszczęśliwych jeńców, utrzymywane
za pomocą ledwo kilku batalionów ? Kopeć objaśnia to bardzo dobrze opowiadając
jeden przykład. Wypadło mu część drogi odbywać z karawaną prowadzoną
przez Jakutów, Tunguzów i Ostjaków. Przyłączył się do niej także oficer rosyjski
jadący na komendanta do Ochocka: a chociaż nie miał władzy nad tą karawaną,
bo to była kupiecka, zaraz ją sobie przywłaszczył. Nie chcąc cierpieć
trudów tak ciężkiej podróży i jazdy wierzchem, kazał syberianom nieść siebie
na ręku; w miejscach niebezpiecznych wymagał po nich poświęcenia się dla
siebie, jako pan rządził tymi ludźmi nienawykłymi słuchać nikogo. W razie
nieposłuszeństwa brał się do szabli i rąbał, kilku pokaleczył, na koniec
rozpędził wszystkich tak że karawana opuszczona przez świtę, trzy dni
musiała stać na miejscu, aż dopiero niektórzy kupcy umiejący język jakucki,
powłaziwszy na drzewa poczęli zwoływać rozproszonych, zaklinać ich na
ich bogów i zdołali uprosić żeby wrócili. Cóż temu człowiekowi nadawało takie
uczucie mocy? Oto ufność w potęgę swego cara. Nigdy on nie zwątpił o jego
władzy tutaj, i polegając na niej sam czuł się władzą. Dla czegóż żaden
Polak nie odważył się tak nastawić się Jakutom jak oficer rosyjski? Dla
czego tenże jenerał Kopeć, który tylekroć dał dowody tęgości i męstwa,
spokojnie pozwalał jednemu oficerowi rosyjskiemu prowadzić siebie?
Pochodziło to stąd, że nie czuł on nad sobą idei, któraby miała siłę taką jak
ta, co się wyobraża w carze rosyjskim.
Wielka
to i tajemnicza rzecz ta siła narodowa, która rozchodząc się z jakiegokolwiek
punktu środkowego, ożywia każdego członka narodu, nawet mimo jego wiedzy.
Tak kiedy konfederacja Barska walczyła za niepodległość, sławny Beniowski
znalazł w sobie siłę powstać przeciw rządowi rosyjskiemu, opanować osadę i
utrzymać się w niej przez zimę. Podczas powstania Kościuszki wszczynały
się poruszenia między Polakami zesłanymi na Sybir, chociaż nie wiedzieli
o niczym, co się stało w ich kraju; po upadku zaś Polski nie objawił się już
żaden podobny zamiar. Jeńcy francuscy, którzy jak trzoda dawali się gnać
kilku kozakom, w chwilach zwycięstw Napoleona, pod Lutzen i Bautzen,
poczęli knować spiski i zamyślali wybić się spod straży. Jakże więc wytłumaczyć
to wszystko?
Filozofia
tegoczesna, która uważa ludzi tylko jako bryłki zgarnione w ogół i poruszane
machiną rządową, nie może nam rozwiązać tej ważnej zagadki. Ale fizyka
nowożytna postrzega już związek tajemny między cząstkami jednej całości
organicznej, a ogółem wyobrażającym ideę tych jestestw. Wiadomo na przykład,
że soki roślinne, jak wino, w burzeniu się swoim okazują zjawiska odpowiednie
tym, jakie dają się widzieć w życiu roślin, z których ten sok czasem przed
stu laty był wyciśnięty. Wiadomo, że krzew północny przeniesiony na południe,
puszcza liście i kwitnie zawsze współcześnie z rozwijaniem się swego gatunku
na ziemi ojczystej. Brzoza, to drzewo poetyczne stron naszych, posadzone w
Szwajcarii lub we Włoszech, długo na wiosnę stoi nagie wśród zazieleniałych
migdałów i kasztanów; zauważono nawet, że prędsze albo późniejsze ciepło
pory roku nie działa na nie wedle przypadku w tych krajach, ale tak, jak
zachodzi pod rodzinnym niebem. Nie można tedy byłoby uczynić stąd wniosku,
że kiedy tak mało ożywione jestestwa łączy wspólność ukryta, ludzie, te
stworzenia posiadające największą i najsilniejszą masę życia, są
związani z sobą daleko mocniej i głębiej? Teraz dopiero dają się pojąć owe
wyrazy pieśni Legionistów: "Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my
żyjemy". Każdy bowiem człowiek, mający w sobie iskrę narodową, gdziekolwiek
się znajdzie, skoro myśli, czuje, działa, może być pewnym, że w tejże chwili
miliony współrodaków jego myślą, czują i działają podobnież co on. Ta
spójnia niewidoma związuje każdą narodowość. Narodowość w najwznioślejszym
rozumieniu tego wyrazu, znaczy posłannictwo narodu, znaczy powołanie
pewnego zbioru ludzi wezwanych od Boga do spełnienia zamierzonego dzieła,
sprzężonych obowiązkiem wzajemnego zastępowania się w pracy, połączonych
tym prawem współżycia, które postrzegamy w historii naturalnej jestestw
różnych i w historii dziejów ludzkich.
Jenerał
Kopeć opowiada nam o drobnostkach życia domowego, o których nigdzie więcej
wiadomości znaleźć nie można. Przypomnijmy teraz sobie pamiętniki wesołego
naszego Paska: jaka to różnica w charakterze tych dwóch ludzi! Pasek,
który nigdy nie płacze, któremu wśród niebezpieczeństw i przygód najcięższych,
nawija się zawsze na myśl jakiś żart pocieszny, zdaje się należeć do innego
narodu. Kopciowi dobyły się już łzy z piersi; więcej mu na myśl religia i moralność,
więcej zajmuje się przyszłością ojczyzny, kiedy tamtego obchodziła tylko
obecność. Taką to odmianę długie nieszczęścia zrobiły już w Polakach.
Kopeć
za powrotem do kraju opowiadał często swoje widzenia i co w nich objawiło się
jemu względem przyszłych losów Polski, ale otoczony generacją nie wierzącą,
gdy całą te historię obracano w żarty, nie śmiał napisać w swym dzienniku.
Zrobiliśmy
już dawniej uwagę, że Opatrzność karząc rzeczpospolitą polską za nadużycie
życia politycznego, za niepomiarkowane wielomówstwo, skazała ją na
długie i okropne milczenie. Tegoż samego środka użyła ona i przecie wybujałemu
rozwijaniu inteligencji. Zsyłka na Sybir jest dalszym ciągiem tej metody
obranej przez Opatrzność dla poprawy polskiego szczepu Słowian. Straszna,
głucha Syberia jest razem krainą, gdzie się życie duchowe bardzo natęża.
Wygnańcy i odcięci od społeczeństwa, skazani żyć samotnie, zgłębiać własnego
ducha aż do dna, naturalnie musza ciągle zastanawiać się nad przeszłością,
roztrząsać swoje sumienie. Historia jenerała Kopcia ukazuje się wkrótce
powtórzona w historii Polski. Niezadługo potem zbieg okoliczności zmusił
znaczna część narodu przejść kolej podobna do jego fantastycznej przygody:
zbadać dzieje swojego kraju, zrobić rachunek sumienia narodowego, całe
życie starodawnego ludu ujrzeć w jednym widzeniu od dzieciństwa do lat
najpóźniejszych. Życie pustelnicze, życie z naturą i z sobą samym, słowem
życie takie jak wygnańców na Syberii, odbija się dopiero w literaturze
polskiej. Wszystkie te nieszczęścia spadłe na Polaków zdają się mieć to
przeznaczenie, żeby ich oderwać od świata, zniszczyć wszystkie węzły,
które dawniej przywiązywały ich do siły materialnej i intelektualnej,
do wszystkiego, co stanowi potęgę ziemską, a znaglić aby weszli w siebie
samych, z siebie samych wydobywali siłę.
Ten
wpływ moralny daje się czuć i w życie politycznym. Można powiedzieć, że Syberia
zbliżyła różne klasy narodu, poczęła ucierać przedziały stanów. Pan możny,
szlachcic i włościanin, musza tam pracować zarówno, polują razem, żyją
pod jednym dachem. Pycha, ten występek szlachty polskiej, to uczucie
wyższości swojej nad każdego innego człowieka, odbiera szczególniej karę
w wygnańcach. Szlachcic, ów podług Reja najdoskonalszy utwór na ziemi,
traci tam nie tylko wszystkie swoje przywileje, ale nawet imię, staje się
numerem. Jenerał Kopeć, potomek znakomitego rodu, nie mógł już czasem przypomnieć
swego nazwiska.
Nieszczęścia
wygnania zbliżyły także naród Polski z innymi szczepami Słowian. Nie byłoby
inaczej sposobu zbliżyć Polaków do Rosjan. Naród niepodległy, wolny,
dumny ze swoich swobód, cóż mógł mieć wspólnego z narodem niewolniczym,
uciśnionym, nawykłym do jarzma od wieków! Jednych i drugich Opatrzność
przywiodła tutaj do szukania nad panem ziemskim wyższego Pana, do spotkania
się w tym samym uczuciu potrzeby pomocy Boskiej.
NB. Pierwsza edycja niniejszego dzieła wyszła w Wrocławiu 1837r.,
pod tytułem: Dziennik podróży Józefa Kopcia przez całą wzdłuż Azję, lądem
od portu Ochocka oceanem przez wyspy Kurylskie do niższej Kamczatki, a stamtąd
na powrót do tegoż portu na psach i jeleniach; i zawierała w sobie następującą
przemowę wydawcy:
Autor
tej podróży, Brygadier Kopeć, kreśląc w niej zdarzenia swego życia zamilczał
to, co się domu jego i rodziny tyczy, i tym samym włożył niejaki na nas obowiązek
zapełnienia tej, że tak powiem, szczerby w jego dziele.
Dom
Kopciów, herbu Kroje, w Wielkim Księstwie Litewskim, bardzo starożytny,
początek swój od Książąt Twerskich wywodzi. Dom ten przodkami się
szczyci, którzy zasługami i cnotą torując sobie drogę do znaczenia, dostojne
urzędy w kraju piastowali i z najpierwszymi rodzinami w związki familijne
wchodzili. Wspominamy tu między innymi Wasila Kopcia, który od Stanów Litewskich
odprawował w r.1563 poselstwo do Stanów Koronnych i przyczynił się do skojarzenia
Unii między dwoma narodami, które odtąd wiernie zawartemu z sobą
braterstwu, szczęście i klęski nieodstępnie dzieliły. Syn tego Wasila
Łukasz, Kasztelan Brzesko-Litewski, pojął za żonę Katarzynę Firlejównę,
Wojewodziankę Krakowską, i tym sposobem połączył się z pierwszymi rodzinami
w Koronie. Brat jego Filon Kopeć miał za sobą Chreptowiczównę. Barbara Chodkiewiczówna,
Kasztelanka Trocka, była za Wasilem Kopciem, Kasztelanem Nowogrodzkim.
Córka tegoż Wasila Anna zaślubioną była Pawłowi Sapiesze. Wojewodzie
Wileńskiemu, Hetmanowi Litewskiemu. Syn Wasila, Jan Karol Kopeć, był Wojewodą
Połockim i zaślubił sobie Marię Lukrecję Księżnę de Strozzi, wdowę po Aleksandrze
Radziwille, Marszałku Litewskim. Więcej jeszcze podobno szczyci się dom
naszego Autora z tego, że Kopciówna była matką Księdza Wołowicza, który wyniesiony
na biskupstwo Wileńskie w roku tysiąc sześćset szesnastym dał z siebie
przykład wszystkich cnót, jakimi się Kapłan i obywatel zdobi.
Wspomniawszy
o rodowodzie Autora naszego, powiedzieć nam jeszcze kilka słów należy o jego
dziele. Opowiada on stylem dobitnym, lubo nie zawsze czystym, i towarzyszów
swoich cierpienia i niedolę. Czytając podróż jego, głębokim ku Niemu uszanowaniem
przejęci zostaliśmy z powodu rzadkiego umiarkowania, które się na każdej
stronicy jego dzieła maluje. Kopeć nie oburza się nad złem obchodzenia się z
nim; hasłem jego jest: tak Opatrzność chciała! Do jej świętej woli stosując
się we wszystkim spokojnie znosi największe cierpienia.
Czytając
jego podróż mimowolnie nam się na myśl nasuwa cnotliwy Silvio Pellico. To
samo w dziełach obydwóch spostrzegamy umiarkowanie, to samo zdanie się
na wolę Najwyższego, te same czyste i spokojne dusze.
ROZDZIAŁ
1:
ZAWÓD WOJSKOWY
Urodziłem
się w roku 1762, miesiąca Maja dnia piętnastego w Litewskiej prowincji, powiecie
Pińskim. Ojciec mój żył do lat dziewięćdziesiąt siedm; siedział w niewoli
w Gdańsku, że był w partii Leszczyńskiego: przez przypadek od konia faworyta
uderzony, umarł. Miał w tejże prowincji majątek mierny od Pradziadów,
wychowywał mnie w domu, ucząc tylko języka narodowego, łaciny i geometrii.
Gdy
kończyłem lat szesnaście oddany byłem do wojska Kawalerii narodowej za
prostego żołnierza, pod komenda Jerzego Kołłątaja i temuż byłem powierzony
w dozór. Był to człowiek w pewnym wieku, Polak sprowadzony z Saksonii,
dla uczczenia taktyki i służb wojskowych, który odbywał wojnę siedmioletnią
pod Fryderykiem Wielkim Królem Pruskim, w randze pułkownika.
A
tak idąc stopniami od Gemejna (szeregowego) Unteroficera, Towarzysza, Namiestnika
chorążego; Podporucznika, Porucznika, Majora, Wice-Brygadiera, Brygadiera,
przez lat dwadzieścia służąc, z trudnością dostępowałem stopnia, dlatego,
że majątek był szczupły, a rangi podług zwyczaju (w tamtych czasach) w Polsce
były kupowane, a bardziej jeszcze, że Magnaci przez intrygę wchodzili, i zabierali
stopnie zdatnym i zasłużonym.
Doświadczenie
moje było pierwsze, kiedy Polskie Wojska stały nad granicą Dniestrem broniąc
napadu hordzie Tureckiej dopóki wojsko moskiewskie, pod komendą Rumiancowa
a później Potemkina, nie przeszło Dniestru.
W
roku 1792, gdy Rosja zajęła się wojna z Turcją, natenczas Naród polski zaczął
myśleć o sobie i uchwalił sto tysięcy wojska, do której liczby mało już
brakło.
Ochotnika
i wolenterów dwa razy tyle było: cały Naród szedł z ofiara. Nieśli szlachta i
pomniejsi majątek i życie, lecz byli i niechętni, którzy zwlekali sejmy,
zaprzątali bagatelnymi projektami, sądzeniem o Żydach, umyślnie, aby zbawienne
projekta z sejmu konstytucyjnego uzbrajania siły narodowej do skutku nie
dochodziły.
A
tak przez lat cztery szedł czas bezczynnie. Rosja spiesznie kończy wojnę z Turczynem
i nachodzi kraje Rzeczypospolitej polskiej w roku 1792.
Przyłączyli
się do Rosjan i źli ludzie, a ci niszczą kraj, palą, lud zabierają, obywateli
wiążą i rozpraszają. Zachowani tylko ci, którzy wspólnie z nimi myśleli.
Następował
nieprzyjaciel w granice, lecz nie kazano bronić przechodu a magazyny przygotowane
kazano zostawić nieprzyjacielowi, cofnęły się nasze wojska prawie do
środka kraju, wojska nasze głodne, bośmy wszystko zostawiali nieprzyjacielowi,
gdzie pozycja była dla nas dobra stamtąd rejterować kazano, gdzie przeciwnie,
tam bić się byliśmy przymuszeni.
Wojska
Litewskie miały komendantów Jmć Xięcia Wirtemberskiego, Zabiełłę i Judyckiego.
Nastąpiło armistycjum, Sejm Targowicki; zabór kraju i kilkanaście tysięcy
dobornego żołnierza z krajem razem poszło w niewolę Moskiewską, którzy później
muszą przysięgać i wnijść w służbę Imperatorowej Katarzyny.
Nastąpiły
na tym sejmie frymarki tak urzędów cywilnych jako i wojskowych. Jaki taki głosił
się samowładnym; zabierał kasy wojskowe, a partyzanci Moskiewscy kazali
wojska redukować w pozostałej części Polski usiłując ostatnie siły ująć
krajowi.
Wojskowi,
którzy nie służąc pozabierali rangi, niektórzy po razy trzy przedawali, raz
po swoich korpusach, drugi raz w Wilnie a trzeci raz do Rekompensów podali
się i cywilne urzędy przedawali i wydawali po gorliwych, których z kraju powypędzali.
Jenerał
Kościuszko na hasło dźwigającej się ojczyzny swojej powrócił z Ameryki, który
walcząc o wolność pod Waszyngtonem, spod przemocy tyranów Anglików wysłużył
część ziemi (z której już mógł się wyżywić) i był spokojnym: na hasło swojej
ojczyzny powraca i pełni powinność świętą. Pod Dubienką w sześć tysięcy Polaków
oparł się Kochowskiemu, dowódcy wojska Rosyjskiego (w liczbie osiemnaście
tysięcy). Między zabraną liczbą wojska Polskiego do Rosji razem z krajem,
byłem i ja zabrany z brygadą drugą Litewską, w randze Majora. Komendantem
był moim natenczas Słomiński w służbie kawaleryjskiej dość umiejętny. Był
w wojsku Saskim i w siedmioletniej wojnie przeciw Fryderykowi Wielkiemu.
Komenda Brygady całej była często przy mnie, gdyż Komendant nie pilnował,
ja zaś miałem w wojsku zaufanie, bo służąc z nimi przez lat dwadzieścia
od Szeregowego był mój sposób myślenia dobrze im znany.
W
takim tedy stanie nieszczęśliwym będąc zabranym pod przemoc obcego panowania,
opłakiwałem los ojczyzny mojej, aż kiedy w roku 1794 zaczął się przebijać
odgłos przez zastawione zagrody wojskiem i kordonem z pozostałej części
ziemi wolnych Polaków do wojska naszego zabranego, że ojczyzna woła, powstaje
z gruzów i żąda ratunku; na to czuły i wierny syn ojczyzny swojej z brygadą
poszedłem więc sto mil na przebój spod Kijowa krajem już zabranymi wkoło
opasanym przez obce wojska. Za mną w kilkanaście dni ruszył z Brygadą Jenerał
Wyżkowski, porzuciwszy też swojego szefa: później jenerał Laziński
przez Wołoszczyznę wszedł do Galicji gdzie nie znalazłszy wojsk austriackich
i wypocząwszy czas jakiś udał się ku Warszawie i złączył się z wojskiem
narodowym. Z głębokiej Ukrainy szło ze mną traktem moim do trzech tysięcy
kawalerii, którzy też poporzucali komendantów swoich, a o których ja nie
wiedziałem. Nieszczęściem, ze nad rzeką Słuczą zostali rozbici; część
bardzo mała uszła, która mnie dopędziła i złączyła się Przebiwszy się przez
tyle wojska obcego obronną rękę, stanąłem na wzrost Ojczyzny i złączyłem
się z najbliższą i złączyłem się z najwyższym Naczelnikiem, wybranym
od narodu polskiego, Kościuszką, pod którym odbywając powinność w
obronie ojczyzny swojej, trafiłem w końcu, żem się stał smutnym więźniem
dzikiej i odludnej niższej Kamczatki, wzięty raniony w krwawej bitwie Maciejowic.
O
tej nieszczęśliwej Maciejowickiej batalii lubo tyle jest detalów, jednak ja
moja opinię położę, chociaż może nie będzie zgodną z innymi. Trzema dniami,
gdyśmy się zbliżyli ku Fersenowi, którego przeprawy Jenerał Poniński
wstrzymać nie zdołał, Fersen jeszcze mieć komunikacji nie mógł, ani złączyć
się od Brześcia z Suwarowem, pospieszaliśmy czym prędzej, aby go mieć
przed Wisłą i z drugiej strony Wieprza w Widłach spotkać. Szło nam najwięcej
o język, w jakiej sile znajdował się nieprzyjaciel, co się wszystko stało
podług naszego życzenia. Dwoma dniami przed nieszczęśliwa akcją, posłany
ode mnie oficer z komendą pod nieprzyjacielski obóz, schwytał Majora od
sztabu jeneralnego i dwudziestu jeńców; od którego powzięliśmy zupełną
wiadomość o mocy nieprzyjaciela. Wyznał bowiem, że nieprzyjaciel miał
szesnaście tysięcy do boju, szesnaście sztuk armat kalibru wielkiego: my
zaś nie mieliśmy nad siedm tysięcy, jedna dużą armatę a mniejszych dwadzieścia.
Poszliśmy ku nieprzyjacielowi, Poniński o mil kilka stojący w pięć tysięcy
dobornego wojska i kilkanaście armat odebrał rozkaz, aby na drugi dzień
posuwał się za naszym obozem, gdzie na lewe skrzydło miał punkt wyznaczony,
a kędy nam Denisów Jenerał Moskiewski później wdarł się. Zbliżyliśmy się
już późno ku nieprzyjacielowi awangardę jego spędziwszy, natarliśmy aż ku
samemu obozowi.
Noc
ciemna nie dała rozpoznać sytuacji miejsca, oczekiwaliśmy dnia i posłany był
powtórny kurier z rozkazem do Ponińskiego.
Nieprzyjaciel
w wilie akcji dostał naszych jeńców oficerów, i dowiedział się o zamiarach,
że kiedy nadejdzie sukurs z Ponińskim, będzie nieprzyjaciel atakowany.
Użył więc ostatniego ażardu, nie dał czekać, ażebyśmy się wzmocnili sukursem;
uprzedził nasze zamiary, i tej samej nocy starał się od Jenerała Ponińskiego
poprzecinać pasy dla korespondencji, chociaż dla tego Poninski dwa rozkazy
odebrał, pierwszy aby nazajutrz przybywał i łączył się; powtórnie, aby
najspieszniej maszerował. Jenerał Poniński nie szedł najbliższą droga
porysowana po nas, lecz dla ogłodzonego kraju nadłożył dwie mile i nie
przybył na sukurs. Tej samej nocy pod Jenerałem Denisowem zaczął się
przeprawiać nieprzyjaciel w bok lewego skrzydła naszego, na ten punkt,
gdzie sukurs miał przyjść. Byliśmy pewni, że dla trzęsawicy i błota niedostępnego,
nieprzyjaciel tym miejscem przejść nie będzie mógł, lecz ślepa subordynacja
i ażard czegóż dokazać nie potrafi. Mościli Moskale faszyny, różne drzewa,
nawet tłumoki swoje i trzy armaty utopili. Przed świtem zaczął się z dwóch
stron tak: najprzód od lewego skrzydła Denisow, który się w nocy przeprawił
w cztery tysiące i natarł, lecz odparty usunął się ku lewemu skrzydłu i
zbliżył się ku całej forsie przeciw Naczelnikowi Kościuszce i oba prawie
wojska stały w kroku na ogień karabinowy z kartaczowym i sześć godzin nieustanny
ogień trwał z obu stron. Trzy razy odpychaliśmy bagnetami nieprzyjacielskie
ściany, lecz dwa razy przewyższająca siła w ludziach i armatach przyniosła
dla nas skutek nieszczęśliwy bo wszystko legło ofiara na placu.
Prawe
skrzydło najprzód złamane zostało, gdzie zabrany Jenerał Sierakowski,
Kamiński i Kniaziewicz. Naczelnik Kościuszko udał się na lewe, gdzie i ja
z częścią brygady poszedłem na przebój, ale spotkany od świeżej kawalerii
pobity i cztery razy raniony razem z Kościuszką zostałem wzięty. Julian
Niemcewicz raniony z Kościuszką posłani do Petersburga. Gdzie i Jenerał
Fiszer był wzięty a ja posłany do niższej Kamczatki.
Za
przyczynę przegranej kładę kilka uwag moich:
1mo.
Że nieprzyjaciel był od nas dwa razy silniejszy.
2do.
Że uprzedził nasz atak nie dozwalając nam doczekać się dnia dla zmienienia
pozycji.
3tio.
Nie dał nam połączyć się z sukursem.
4to.
Przyszliśmy w nocy na pozycję i nie mogliśmy obwarować miejsc mocną strażą.
O
powstaniu drugim narodowym mało opisuje, bo byłem wzięty z placu Batalii w niewolę.
Gdyby
Denisow nie był przeszedł w tę stronę, co było początkiem naszej przegranej,
bylibyśmy mogli ku sukursowi się rejterować, a w ten czas przy nas była
wygrana jako się później pokazało po nieszczęśliwej akcji, ze nieprzyjaciel
miał po jednym tylko ładunku. Już tak daleko broń była rozpalona, że tylko
na bagnetach się skończyło.
ROZDZIAŁ 2: NIEWOLA
Gdym
był wieziony z placu bitwy z tylu ranionymi, ponieważ poranki były już zimne
odzienia brakło, bo byliśmy odarci do nagości, poruszeni jednak ludzkością
dali rannym i zdrowym skóry bydlęce brudne i mokre, gdyż tego mieli pod dostatkiem
w stosach ułożonych z zabranego i zarżniętego bydła. Był wówczas Komendantem
nad niewolnikami Jenerał Chruszczew i Bagrejew Brygadier. Marodery nic
nie zostawiali po domach, zabierali stada bydła, srebro, miedź i co tylko
znaleźli. W wielu miejscach, same Panie po chłopsku ubrane po swoich
wsiach między poddanymi przebywały; w wielu też miejscach męczono komisarzów
lub ekonomów przez Panów zostawionych, aby wydawali, gdzie są sprzęty pochowane.
Przyprowadzony
do dawnego z miast polskich Kijowa, prowadzony byłem wspólnie z trzema naszymi
Jenerałami, którzy byli zabrani w tejże batalii:
1mo.
Jenerał Sierakowski
2do.
Kniaziewicz
3tio.
Kamiński
Ci
zaraz po przybyciu do Kijowa zostali wolnymi jako jeńcy z pozostałej Polski zabrani,
a mnie przywłaszczyli za poddanego jako wyszłego z ich kraju z wojskiem
buntownika. Natychmiast zostałem odłączony od moich kolegów, osadzony pod
ścisłą strażą w starym i wilgotnym gmachu. Już nie miałem żadnego towarzystwa;
ani też warta chciała do mnie gadać, ani odpowiadać. W takiej sytuacji byłem
utrzymywany przez dni kilka. Oficer garnizonowy miasta, mający inspekcję
nade mną, przyprowadził żonę swoją, abym u niej jej własnej roboty kupił kapuszon,
przymuszony byłem ostatnie kilka rubli oddać, aby serce jego zmiękczyć,
ale to nic nie pomogło. Kiedym był wieziony przez Kijów postrzegłem moich
żołnierzy przy publicznych robotach i wielu znajomych dystyngowanych
szlachty, postrzegłem bardzo wiele rabunków w stosach leżących, broń, armaty
i wiele innych znaków wojennych; niech tu każdy czuły wchodzi, co to był
dla mnie za widok okropny?
Szóstego
dnia w nocy porwany w kibitkę, która miała model kufra, obita w koło skórami a
w środku żelazna blachą, z boku tylko okienko dla podania wody albo
jedzenia, w spodzie druga dziura dla spadu.
Ten
kufer był bez żadnego siedzenia, ani jeszcze byłem z ran wyleczony, dawano
mnie wór z słomą i włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem
tylko bez imienia. Jest to u nich w takim rodzaju aresztant największy kryminalista,
z którym nikt pod największa kara nie może rozmawiać; ani też wiedzieć jak
się nazywa i za co wzięty. Z Kijowa do Smoleńska byłem przywieziony siódmego
dnia dniem i nocą. Na zmianie poczt wszędy się lud zbiegał dla ciekawości, co
by to było zamkniętym w tym kufrze, ile że dwóch zbrojnych na wierzchołku tej
kibitki siedziało. Szóstego dnia posłyszałem turkot bruku, był to Smoleńsk.
Wysadzony w nocy przy jakimsiś ogromnym i starym murze, usłyszałem szczęk
broni, postrzegłem tłumy żołnierzy i byłem prowadzony długim a wąskim korytarzem
i osadzony w jednej wąskiej framudze przy straży kilku żołnierzy i przy
świetle lampy czarnej. Były tam dwa okna z kratami żelaznymi przebijane czarnymi
deskami, aby nigdzie dzienne światło wchodzić nie mogło. Trzeba było zgadywać
noc lub dzień; warta ani słowa nigdy do mnie mówić nie chciała. Smoleńsk
(ach, wzdrygam się wspomnieniem i tytułu mu dać nie potrafię!) było to
miejsce pożerające różnymi nieszczęściami i męczarnią naszych rodaków,
w którym tyle tysięcy poczciwych Polaków było dręczonych: wiele z nędzy,
wiele z wilgotnych murów, wiele podręczonych umyślnie poginęło.
Ja
w tej mojej framudze przebywam. Pytam się kiedy jest noc, a kiedy dzień? Ale mi
moja straż nie odpowiada; tylko po tym dystyngowałem dzień od nocy, kiedy mi
jeść przynoszono. Nie dawano mi ani grabek, ani noża, i wszędy ze ścian wyjmowano
gwoździe, Żebym sobie śmierci nie zadał. Straszyli, że mnie jeszcze coś
gorszego czeka, lecz w końcu już z tymi strachami i bojaźnią oswoiłem się.
Kiedy się wszystko uciszyło, sypiać nie mogłem: słyszeć mi się zdawało poza
innymi murami obok mnie jakieś różne bicia, katowania i szczęk kajdan, co
bardziej mnie jeszcze wybijało ze snu; tysiąc imaginacji roiło się, abym
ja na tę kolej nie przyszedł, ale szczęściem dowiedziałem się, że to byli
kryminaliści i był razem złączony dom poprawy.
Myśl
zawsze w trwodze: nie wiem, co mnie w tym miejscu czeka. Wiem, że tylu siedzi
Polaków, a nie mogę wiedzieć, którzy są co w ziemi robią i jak są utrzymywani;
czy były już egzekucje jakie z nimi, dość, że w takiej niewiadomości i
niepewności utrzymywany byłem przez cztery tygodnie. Na początku drugiego
tygodnia przybywa Komendant do mojego więzienia, który nad wszystkimi
niewolnikami miał dozór. Nie był to człowiek, ale tygrys, czyli zwierz drapieżny
bez żadnej moralności: on się przykładał do nędz i nieszczęść biednych
więzionych Polaków. Był to moskal rodowity. Tenże zacny człowiek zabiera
mnie w swój powóz, wiezie, ale ja nie wiem dokąd, rozumiem że na śmierć.
Długo czas nie widziałem światła, co mi się wszystko śmiesznie wydawało,
mniemałem, że całe miasto w koło lata i ja z powozem. A gdy obwiózł mnie
kilka razy po wielu ulicach, w końcu przywiózł mnie do wysokiego i
wspaniałego domu, powiadając, że to jest Imperatorowej Dworec i mnie tu
dla rozrywki przywozi.
Gdy
mnie wprowadził do jednej wielkiej sali, znalazłem w końcu, że to było sądownictwo,
do którego mnie kazano zbliżyć się, a że byłem jeszcze słaby z ran
niewygojonych, kazano mi dać krzesło i usiąść. Zapytany byłem najprzód od
nich o moim urodzeniu, religii, latach i całym ciągu życia. Szczęściem moim
było, żem był ostrzeżony od Kapitana Mało-Rosjana, który mnie wiózł z Kijowa
do Smoleńska, nauczył mnie, aby zawsze jednego słowa i eksplikacji trzymać
się i mimo zbijania i strachów zawsze trzymać się jednego.
1
Byłem pytany, czy przysięgałem? Opowiedziałem, że w ciągu służby mojej dwudziestoletniej
kilka razy przysięgałem, niby nie rozumiejąc, czego oni chcą.
2
Zapytano mnie się znowu: ale ostatnia przysięga jaka była? Ja jeszcze nie rozumiem
- odpowiadam, że ostatnia była najważniejsza, że ojczyzny mojej do
ostatniej kropli krwi bronić i zastawiać będę - rzekli oni, ale nie o to się
pytamy: ale Monarchini naszej czy przysięgałeś? Odpowiedziałem, że to
był gwałt i przemoc. Zapytano mnie się: a to masz za rzecz małą? Odpowiedziałem:
że miłość ojczyzny mojej kazała na to zapomnieć, na co oni oburzeni zostali
i serio z miejsc swoich powstawali. Kazano mnie w tym momencie odwieźć
do mojego pierwszego więzienia. Na trzeci dzień stawią powtórnie przed tym
samym sądem i zadają nowe kwestie.
1
Kto mnie uwiadomił o rewolucji i kto ze mną był w porozumieniu z obywateli
kraju zabranego, albo kto mi dawał pomoc i kto o tym wiedział. Odpowiadałem
zawsze tak podług honoru. Niech mi tu największe skarby i tysiąc śmierci
obejmą, człowiek jestem z honorem, niewinnych nie mogę kompromitować, że
nikt z obywateli o tym nie wiedział i żaden mi pomocy nie dawał pomocy,
bom mało jeszcze obywatelom był znajomy. I że ja z litewskiej prowincji do
tego kraju z brygadą przybyłem, ale miłość ojczyzny, rozpacz i ażard wskazały
mi drogę. - Podniosłem mój głos do prezydującego z czułością, że jestem
uczciwy oficer wzięty na placu boju, raniony, a tak jestem po barbarzyńsku
traktowany i skończyła się ze mną inkwizycja. Kazano mi samemu napisać
całą awanturę i przeniesiono mnie już z pierwszej ciemnicy do jednej
ogromnej sali, w której było czterdzieści okien dużych i cztery piece. Była
to sala, gdzie co kilka lat zbierała się szlachta na obrady wyborów czyli
sejmików. Zimno nie do wytrzymania; 30 kopiejek miedzianych na dzień, z
których trzeba było wystarczyć na życie, odzienie i aptekę. Drzewa kazałem
mojej warcie po trzy kawałki wkładać w piec: jak się nagrzało kilka cegieł,
wchodziłem w piec aby się ogrzać. Sposób pieców był taki, że ze środka palono.
Zachorowałem w końcu tak śmiertelnie, że nie obiecywałem sobie życia
dla zimna, głodu i nędzy. Prosiłem przez Komendanta do spowiedzi, ile ze
w tym miejscu była katolicka kaplica i Bernardyn przez niektórych Polaków
dawniej zabranych był utrzymywany. Nie pozwolono mi i księdza z przyczyny,
aby na spowiedzi nie komunikować się w jakich sekretach lub nie zażywać
jakiej rady. Przychodziło już do tego, że umierać bez spowiedzi byłem
przymuszony, lecz Opatrzność zachowała lubo na gorsze dla mnie, w przebywaniu
znoszenia tylu następnych okropnych doświadczeń. Po kilku dniach poruszeni
ludzkością, widzieli, ze z samego zimna trzeba było życie kończyć, przenieśli
mnie z tej ogromnej sali do jednego starego domku murowanego za żelazną
kratą, gdzie już było cieplej. Widok z mojego okna był na cmentarz; bawiły
mnie często pogrzeby i śpiewania popów.
Drugi
spektakl miałem, że w tym klasztorze czernice, czyli mniszki, często widywałem
jak spuszczały z swoich okien drabiny do wychodzenia z klauzur; jedna
drugiej pomagały. O tych pobożnych mniszkach wiele innych zdarzeń słyszałem
z opowiadania mojej warty. Miałem już w tym trzecim więzieniu oddanego
unteroficera i czterech gemejnów, która to warta co sześć dni odmieniała
się. Jeśli na szczęście moje jaki poczciwy był unteroficer, to mi wolno
było do nich przemawiać i onym do mnie wzajemnie: a za to, ze czasem wolno
choć przez kratę patrzeć, trzeba było zapłacić część na żywność dawanych
mi pieniędzy i to zaklinano mnie, abym się czasem nie wydał przed Komendantem,
że ze mną rozmawiają bo mnie wypytywał raz w tydzień. Było w tym mieście
do kilku tysięcy Polaków więźniów: część za opinię krajową, część z krajów
dawnych zabranych w niewolę. Każdy uczciwie był utrzymywany, podług przepisów,
ja tylko prawie jeden z rodzaju więźniów dystyngowałem się jako ten,
który zbuntowałem wojska i wyszedłem na czele ich i biłem się z Moskalami,
skąd za mną inne regimenta i brygady ruszyły. Dawano mi dwie potrawy na
obiad, a jedną na kolację, a resztę pieniędzy na drwa i aptekę. Lampa w
izbie była ze skarbu, która regularnie całą noc palić się musiała. Oskarżony
zostałem przez niegodziwego unteroficera, że zrobiłem sobie ekran z
chustki i przez nienawiść zasłaniam się od nich. Na drugą noc postrzegam,
że na moich nogach siedzi żołnierz: porywam się i pytam, czego tu siedzisz?
Odpowiada mi , że mu kazano dzień i noc na mnie patrzeć, dla czego ich nie
lubię, co dla mnie było największym tyraństwem. Co dzień przychodząca
warta anonsowała mi, chociażem się ich o nic nie pytał, że tego dnia tylu
Polaków zaknutowali, tylu powiesili, co fałszem było, ale umyślnie mi tak
kazano gadać.
Do
tego miasta przypędzono razem do trzech tysięcy lub więcej żołnierzy, część z
dezarmowanych wojsk, które były do ich kraju wzięte, część w bataliach różnych
zabrana. Przypędzono tych nieszczęśliwych nagich, bosych, w największe
mrozy, z których połowa umarła, gdy byli prowadzeni, Część znaczna posłana
została na okręty. Kilkaset jednej nocy prawie umarło, gdy będąc zapędzeni
do nowych murów świeżo napalonych, wszyscy prawie zagorzeli, z których
bardzo mała liczba została się.
Byłem
chory w Smoleńsku, i gdy doktor już zadecydował, że żyć nie mogę, odwiedził
mnie Komendant i dla skonsolowania mi powiedział, że jest tu mój kamerdyner
Szmigielski, który już trzy miesiące siedział, a ja o niczym nie wiedziałem.
Ten poczciwy człowiek po batalii Maciejowickiej wziąwszy paszport u Jenerała
Suwarowa i ze czterysta dukatów, jeździł po Moskwie i innych fortecach
szukając mnie i przez życzliwość chciał być przy mnie. Przysłał do mnie Komendant
onego, odebrawszy jemu pieniądze, ponieważ aresztant (podług nich) mieć
tego nie powinien. Z tych pieniędzy zabranych mój wierny kamerdyner stracił
do sta dukatów na różne podróże, zostało mi się trzysta, z których Komendant
do mojej niewolniczej gaży po kilka rubli dodawał. Już zacząłem mieć
lepsze wygody i cieplejszą stancję i aptekę miałem już czym zapłacić.
W
czwartym miesiącu mego pobytu w Smoleńsku przyszedł rozkaz Katarzyny, aby
wszystkich jeńców Polaków rozwieźć na różne miejsca, dla mnie zaś ukaz
oddzielny, żeby imię moje odjąć, dać tylko numer więźnia, pod tytułem
bezimiennego, odłączyć od wszelkiego towarzystwa ludzi, aż do dalszego rozkazania
i posłać do niższej Kamczatki.
Po
oznajmionym ukazie Imperatorowej Katarzyny drugiej, rozłączono mnie z moim kamerdynerem
Szmigielskim, z którym co się działo lub dzieje, dotychczas nie mam wiadomości.
ROZDZIAŁ 3: PODRÓŻ DO IRKUCKA
Tej
samej nocy porwany zostałem do kibitki, kilku zbrojnych wsiadło żołnierzy i
byłem wieziony w dalsze przeznaczenie; przez pięć dni i nocy byłem wciąż
wieziony, szóstego dnia nocowaliśmy na poczcie, ale mnie nikt nie widział
ani ja nikogo, żaden z warty ze mną nie gadał, oficer był do mojego konwoju dodany
z czterema gemejnami i unteroficerem, szło mi najwięcej o rzecz wiedzieć,
dokąd mnie wiozą.
Jednego
czasu na przemianie poczty gdy wszyscy odeszli od powozu za końmi i kupnem potrzeb
swoich, został się tylko przy mnie staruszek żołnierz. Zacząłem go prosić i
dałem kilka piętaków, aby mi powiedział dokąd wieziony jestem, ten długo
naociągawszy się z bojaźnią i strachem powiedział, że tylko wie, że do Irkucka
są wyznaczeni. Już cokolwiek byłem spokojniejszy rozumiejąc, że na Irkucku
się skończy, do którego przybywszy dopiero zacząłem nowy wojaż i doświadczenie.
Dziesiątego dnia ze Smoleńska stanęliśmy w stołecznym mieście Moskwie.
Nigdy ze mną oficer ani żołnierz nie chcieli gadać, zawsze człowiek cos
sobie niepewnego wystawiał, jak tylko dowożono do którego miasta, zdawało
się, ze już nastąpi egzekucja śmierci, bo się u nich tak dzieje, że niewolników
rozsyłają kryminalistów i tam z nimi robią egzekucję. W Moskwie bawiłem
trzy dni, ale miasta nie widziałem, zawsze osadzony byłem w jakimsiś oddzielnym
zakącie.
Trzeciego
dnia zwyczajnym sposobem zapakowany w kibitkę, którą zawsze zasłaniano w
przejeździe przez miasta i wsie, zawsze oficer pijany i jego podkomendni,
żadnej uczciwości ani ludzkości nie miałem od niego.
Z
Moskwy byłem wieziony do Kazania, w którym mieście kilka dni bawiliśmy się, do
każdego miasta przejeżdżając, zawsze stawali przed domem policji, lud
się wszędy kupił, aż mi wyznaczone było miejsce noclegów i popasów. Ten
spoczynek był nie dla mnie robiony, ale dla konwoju, który dla forsownej
drogi nie mógł wytrzymywać. Dawano wartę do miasta na noc za rozkazem mojego
oficera. Od Smoleńska do Irkucka trzech żołnierzy w mojej straży zginęło,
jedni nogi albo ręce połamali z wierzchołka mojej kibitki. Gdy pijani i nieuważni
z gór lecieli, zdarzało się to często, że kiedy rozpędzą konie, kibitka się
wywraca i konie wleką po ćwierć mili, a ja zamknięty tłukę się jak śledź w
beczce, lecz że byłem obwijany worem, sieczką i słomą, to mnie ratowało. W
Kazaniu gdym stanął na kilkudniowym spoczynku, dano mi dość dobra stancję
w wielkim jednym domu murowanym i pierwszego dnia nie opatrzyli się, że
moje okno z drugiego piętra było na ulicę, warta mija tego nie uważała, a ja
wolno patrząc postrzegłem kilku Polaków oficerów znajomych i rozmawiałem
z nimi i zainformowałem się o wielu rzeczach. Lecz na nieszczęście moje
gdy dostrzeżono, kazano natychmiast okno na głucho zabić i powróciłem
do mojej dawnej sytuacji. Z Kazania do Tobolska byłem wieziony tymże sposobem
bez żadnej powolności, wygody i ludzkości. W tym przeciągu i przejeździe
drogi różne, nieszczęśliwe kolonie i miasteczka przebywałem, które są zaludnione
przez posyłanych na zsyłkę, wtedy postrzegałem ludzi bez nosów piętnowanych.
Na każdym prawie przewozie takie monstra dawały się widzieć.
Na
jednym noclegu, gdy kobieta jedna jeść przyniosła dla straży, postrzega oficer,
że twarz była niepospolita i zapytał się coby była za jedna? Odpowiedziała,
że niegdyś Pułkownikówna a dziś kowalowa jestem posłana na zsyłkę, przyczyny
nie chciała powiedzieć za co. Na tej samej drodze po różnych koloniach i
pocztach znajdowaliśmy bardzo wiele Polaków, którzy jeszcze od barskiej
konfederacji pozostawali i już z nich wielkie kolonie rozmnożyły się.
Kazań
Miasto, niegdyś Tatarskie Królestwo należące do Azji a przez Cara Iwanowa Bazylewicza
podbite. Później przez Puchaczewa zrujnowane, gdzie dotąd są jeszcze tego
znaki zwaliska murów i góry. Mieszkają w samym mieście Rosjanie, Tatary,
Czerkasy, Wodziaki, Syrjanie, Mogołowie. Te narody koloniami mieszkają między
Kazaniem i Tobolskiem. Kazań nad rzeką Kazaną i wielką rzeką Wołgą, która
wpada do morza Kaspijskiego, idzie między pierwszymi z miast. Liczy się
po Petersburgu i Moskwie trzecim miastem, Które ma bardzo wiele domów na
gust Europejski, sklepów porządnych liczą do kilku tysięcy kupców. Znajduje
się w tym mieście obraz Matki Boskiej, nazywają go po rosyjsku Kazańska
Najś. Panna, lud z bardzo dalekich krajów przychodzi na odpusty i wiele przynoszą
dla miasta zysku.
Kilkanaście
pokoleń Tatarów są osiedli koło Kazania i na drodze do Tobolska. Narody Czuwackie,
Czeremiskie, Ostjaki płacą podatki podusznego: te narody różnią się zupełnie
między sobą językiem, fizjognomią, obyczajami, religią; używają najwięcej
mahometańskiej, dają rekrutów w małej liczbie, uprawiają rolę, która w tym
miejscu jest bardzo żyzna. Z Tatarów i Kałmuków wybierają część na ochotnika
do wojska. Koło Kazania wielkie są kolonie i bogate, zaludnione tymi, którzy
od dawna już posłani na zsyłkę, z tych tedy biorą bardzo wiele do pułków
kozackich, dają im tytuł Kozaków albo Dońskich albo Czarnomorskich i tym
napełniają pułki, gdyż samych Dońców jest bardzo małą liczba na Donie i prowincjach
Kozackich; same prawie kobiety gospodarują i uprawiają rolę, gdyż nie mają
prawie mężczyzn, bo wszystkich biorą do wojska. Koło Kazania można liczyć
najmniej do dwóchkroć sto tysięcy różnych Tatarów, którzy uprawiają ziemię
i opłacają bardzo drogie podatki, część futrami, część pieniędzmi. W tej
stronie jeszcze mało zwierza i nie tak piękne jak w dalszych krajach
Syberii; w tym mieście jeszcze nie znajdują się sobole, tylko popielice,
rysie, kuny, bobry i niedźwiedzie, których mają pod dostatek. Po tych
lasach Kazańskich na drodze do Tobolska najwięcej mieszka różnej hordy,
które uprawiają ziemię i polowaniem się bawią.
Tatarowie
ubiorem zbliżeni są do Tureckiego. Kobiety chodzą w zawojach i noszą materie
bogate, które kupują od Bucharskich narodów. Kobiety są piękna i bogato
się ubierają, ale ich najwięcej mężowie zamykają, przypadkiem ich można
kiedy widzieć; mają swoje seraje i po kilka żon utrzymują. W domach czystość
największa; dwie kondygnacje ławek kobiercami i dywanami wyściełane,
siadają nogi na krzyż założywszy. W każdym prawie domu mają koło pieca
wprawione kotły, w których oparzają młode gołąbki i najgustowniejsze robią
potrawy.
Ceremonie
ślubów; kawaler kiedy się stara o pannę, posyła do niej konia, któremu jeżeli
plecie w grzywę wstążkę, odsyła go nazad i pewnym jest jej ręki.
Ceremonie
dalsze tego obchodu naśladują żydów, każdy z weselników musi zjeść całą kurę a
żywe przerzucają przez głowy młodym, aby latały i inne tym podobne dziwactwa.
Drugie
narody inne mają obrządki i różnią się od siebie, ale w wielu zwyczajach
naśladują Turków: mają swoje meczeta bez dzwonów, modlą się do miesiąca i
ściśle zachowują swoje święta.
Mają
wielkie stada koni, bydła, owiec, wszystkie fabryki różnych materii mają swoje
własne, od nikogo nic nie kupują, kobiety ubierają się tak jak mężczyźni,
różnią się tylko kolczykami, które noszą u uszów osobliwszej wielkości,
srebrne formy półmiesiąca, na piersiach sztuki wylewane ze srebra słońca.
Kobiety
Czeremiskie bardzo zręcznie i śmiało na koniach jeżdżą, z łuków strzelają, na
instrumentach grają, które same robią i na fason naszej gitary struny z
włosów końskich, która jeszcze jest panną ta nosi pleciony warkocz z włosów
końskich prawie do samej ziemi, na końcu warkocza różne dzwoneczki, po
środku srebrne sztuki, które rozdzielają włosy.
Czeremisi
podobni są do Czuwaczów i zgadzają się prawie we wszystkich obrządkach i etykietach.
Wodziaki
różnią się uprawianiem więcej roli, ubiór zupełnie odmienny, kobiety noszą
czapki wysokości łokcia podobne do grenadierskich z materii bogatych,
różnymi franzlami przeplatanych; bielizna cała wyszywana bardzo pracowicie
włóczkami; zwierzchnie suknie najwięcej materii bucharskich. Mężczyźni
zaś nie są eleganci, noszą zwierzchnie suknie z różnego zwierza, z psów, z
końskiej skóry.
Ostjaki
niemal we wszystkim do pierwszych są podobni. Religii wszyscy są pogańskiej,
różnią się tylko językiem. Bawią się częścią rolą, częścią polowaniem,
biją zwierza z łuków, bo innej im broni mieć nie wolno.
Te
wszystkie narody nie są bardzo liczne, bo ledwo po kilkaset osady (w osadach)
po lasach porozrzucanych mieszkają.
Z
Kazania do Tobolska liczą przeszło 300 mil europejskich, i na samej tylko drodze
znajdują się niektóre bardzo rzadkie tylko mieszkania, miasteczka i
kolonie z ludzi na zsyłkę posłanych, dla utrzymania samej tylko poczty na
przejazd w dalsza Syberię. Poczta bardzo tania; kosztuje jedna kopiejka na
wiorstę , a wiorst w mili liczy się 7, a na powrót z Syberii do Moskwy w dubelt.
Jadąc tak traktem nad rzekę wielka Kamą część narodów Bucharskich część
Kałmuków mieszkają. Wiele widzieć się daje różnych ruin, z ogromnych murów
zwaliska i kamieni, postrzega się też Cyganów nad tą rzeką mieszkających.
W
tejże podróży napotkałem do dwóch tysięcy Polaków, którzy byli pędzeni ku
Czarnemu Morzu na okręta. Kolonie znaczniejsze na tym trakcie są:
Iszyńsk, Krasnołoboda, Jumeń, Tara, Turyńsk i inne tym podobne.
Te
wszystkie kolonie są osadzone ludźmi nieszczęśliwymi na zsyłkę powysyłanymi,
dziś już są rozmnożone, uprawiają część roli, bawią się polowaniem z łuków
i tym podatki opłacają.
Przywieziony
byłem do Tobolska a po dwudniowym tam pobycie wieziony byłem dalszą droga do
Irkucka. Na tejże drodze napotkałem po kilkaset ludzi obojej płci na zsyłkę
pędzonych ku Irkuckowi, przy małej bardzo straży, których od kolonii do
kolonii przesyłają i ledwo w końcu trzeciego roku z Europy do Irkucka przybywają.
Uciec tam żaden nie może, gdyż nigdzie nie masz pobocznych kolonii; prócz
na jednej chyba drodze, która przez Piotra Wielkiego tymi dzikimi i ciemnymi
lasami robiona do Irkucka. Te kolonie osadzone tylko dla samej poczty:
gdyby zaś który chciał z niewolników w bok gdzie się schronić do lasów, zostanie
od zwierząt zjedzony.
Na
połowie drogi do Irkucka tych niewolników rozdzielają, z których jednych oddają
do kopalni, niektórych osadzają na koloniach pustych, innych zaś do fabryk
jako to do Minużyńska, Barnaul, Ekaterynburga, w tych trzech miejscach
biją pieniądze miedziane pod znakiem dwóch soboli, i ta miedź z Syberii
nie wychodzi, ponieważ w niej znajdują się cząstki złota i na granicy
rewidują. Z tymi niewolnikami ciągną losy i dobierają małżeństwa, ślub
daje kapitan sprawnik, dopiero w kilka lat kiedy się zdarzy, Pop stwierdza.
I takim sposobem od Piotra Wielkiego osady się duże poformowały. Ojcowie
tych kolonistów byli bez uszu i nosów, dzisiejsza potomność jest zdrowa;
biorą ich w rekruty do komend Sybirskich. Cerkwie są bardzo rzadkie;
księża posłani na Syberię jeśli mają synów, posyłają ich do Tobolska albo Irkucka
do wyświęcenia.
Gdy
byłem wieziony pustynią, dawani konwoje, gdyż na trakcie ku Kiachcie do
granic chińskich często bardzo napadają karawany kupieckie, które idą z
Moskwy. Są to rozbójnicy, którzy posłani do różnych kopalni i fabryk uciekają,
łączą się z inną dziką hordą, mają mieszkanie swoje zimą i latem po lasach
głuchych i niedostępnych. Życzyłem sobie w tym czasie, aby już rozbójnicy
mogli napaść i mnie odebrać, lecz mój oficer zapowiedział mnie uczciwie,
gdyby w przypadku mieli napaść, ma rozkaz sekretny, mnie pierwszego zabić;
i potem już nie życzyłem, aby podobny wypadek mógł się zdarzyć.
Gdy
w tej drodze zachorowałem śmiertelnie, chciałem, aby z kilka dni oficer mógł
się zatrzymać; lecz odpowiedział mi na to: widzę i wchodzę bardzo w stan
twój dzisiejszy, lecz ma rozkaz nigdzie się nie zatrzymywać, a w przypadku
śmierci, ciało moje powinien zawieźć do miejsca przeznaczonego. Włożony
zostałem do kibitki chory i wieziony w dalszą podróż do miasta Niższy
Udyńsk, koło którego mieszkają narody Tunguzy, Karagazy, mają stada wielkie
reniferów i przyjeżdżają często do tego miasta reniferami. Zimą i latem w
lasach i pomiędzy górami mieszkają, namioty mają z futer i palą ogień w
środku, koło którego się ogrzewają i u wierzchu tego namiotu odkryta jest
dziura, którędy dym wychodzi. Gdy wypasą miejsce jedno, to jest mech biały,
który gdy wyjedzą, zabierają cale swoje domki i z taborem swoim przenoszą
się w dalsze miejsca. Wybiwszy zwierza pobliższe, jedzą bez żadnego
braku. Zabierają dzieci, swoje rekwizyta i to wszystko na reniferach przewożą,
które tak są zmyślne, że przechodząc przez gęste lasy nie obrażą przewożonych
dzieci, które w krobeczkach są, do nich przywiązane.
W
mieście zaś samym Udyńsku najwięcej mieszka ludzi posłanych na zsyłkę, dziś są
bardzo bogaci, bo się bawią uprawianiem roli i handlem. Na drodze blisko
Irkucka wiele bardzo przejeżdżałem kolonii, w których znajdowałem Polaków,
Prusaków Szwedów. Ci ludzie zabrani byli w dawniejszej wojnie z Szwedami
i Prusakami i nie zostali uwolnieni, gdyż podali ich za zmarłych, a dziś są
znaczne kolonie ziemię uprawiające.
Zbliżyliśmy
się już o pięćset wiorst ku Irkuckowi, stanęliśmy na dwudniowy wypoczynek.
Kolonia była dość znaczna, w której i sąd niższy znajdował się. Że żołnierze
byli sfatygowani i pokaleczeni od wywrotu kibitki, oficer uczynił rekwizycję
i dano wartę miejską. Złączyli się pod komendę mego oficera w drodze do
transportowania do Irkucka.
1.
Dominikanin Przeor Rakowski
2.
Horodeński z Mińskiego
3.
Jan Zienkowicz i dwóch zaściankowych szlachty z pod Oszmiany w żupanach płóciennych,
którzy uprawiali rolę, a najniewinniej zostali wzięci, dlatego, że mieli
nazwiska niektórych dwóch naszych magnatów w Smoleńsku, na których miejsce
zamienieni zostali, bo tamci się opłacili.
Ostatniej
nocy po spoczynku, gdy już nazajutrz mieliśmy się do podróży, poczty i konie
już w nocy były gotowe przed domem, warta miejska, żołnierze i my spaliśmy
dobrze, ogień regularnie palił się noc całą, gdzieśmy tylko nocowali. Tej
samej nocy oficer wstawszy cichaczem zgasił ogień; gdy już dzień nastał już
poczty były zaprzężone, wstaje, porywa się nasz oficer, wpada niby w konwulsje,
zżyma się, szuka po łóżku i powiada, że pugilares mu został ukradziony, w
którym były nas wszystkich pieniądze, jakie tylko kto miał, ponieważ niewolnikowi
nie wolni ich mieć: pieniędzy skarbowych też miał bardzo wiele, to jest na
pocztę do Irkucka na dwadzieścia dwa koni, gażę na całą komendę na sześć
miesięcy i na powrót dla siebie z Irkucka do Smoleńska, który sam ukradł,
wyszedł w nocy i podłożył pod kamień blisko przewozu, którędy mieli przejeżdżać,
o czym później się dowiedziałem.
Sprowadza
niższy sąd do naszej kwatery, każe siebie rewidować, nas wszystkich i rzeczy
nasze. Sąd niższy nic nie znalazł, tylko księdzu przeorowi jeden z tych
ichmościów ukradł zegarek. Posłali natychmiast oficera-kuriera do Irkucka
z doniesieniem o przypadku, że wiezie bardzo ważnych i sekretnych
aresztantów i nocujących w kolonii, która osadzona samymi złodziejami
i rozbójnikami, przy ichże straży okradziony został i nie ma za czym dalej
wieźć aresztantów; do tego jeszcze zebrał zaświadczeń od mieszkających
tam niektórych małych kupców, że kilka im takich przypadków w tej kolonii
z innymi zdarzyło się. Kurier powrócił z pieniędzmi na pocztę z zaleceniem
prędszej jazdy.
Przywiezieni
zostaliśmy 5 miesiąca przed Irkuck, przed którym wielka rzeka Angara znajduje
się, której, jako powiadają, w całej Europie nie ma, tak bystro bieżącej
bo więcej mili w górze stoją statki, którymi w oka mgnieniu przewożą do Irkucka.
Rzeka ta wypada spod gór wyniosłych bardzo od Chin leżących.
Spotkał
nas komendant na brzegu, kiedyśmy się przewieźli i każdy osobno był wzięty, jeden
o drugim już nie wiedzieli, ja moich kompanów już odtąd więcej nie widziałem;
wzięty pod nową straż i osadzony w domu kupca jednego, byłem bardzo słaby i
niespokojny rozumiejąc, że tu się odkryć może przeznaczenie moje. Był to
dom prawie nie mieszkalny, gdy sam Pan tego domu handlem się bawił. Sala była
bardzo pięknie umeblowana i kilkadziesiąt drzew chińskich w wazonach
stało. Drzewa najpyszniejsze dotykały się prawie samego sufitu, byłoby to
miejsce dla mnie rajem, gdybym sam nie był niewolnikiem.
Komendant
miasta bardzo ludzki człowiek przysłał mi jeść ze swojego stołu. Nie było
sztućców tylko sama łyżka, gdyż niewolnikom nie daje się noża nigdy. Nazajutrz
odwiedził mnie tameczny doktor, człowiek bardzo uczciwy, nowowyszły z akademii
petersburskiej, ożenił się w tym miejscu z najpierwszego kupca córką, który
dostał rangę pułkownika i krzyż za wynalezienie wiele wysp na oceanie.
Przed moim wyjazdem w dalsza podróż, ponadawał mi bardzo wiele lekarstw,
ostrzegając abym to menażował, bo już tam dalej ani lekarstwa ani doktora
nie znają.
Zapytał
mi się, co ja zwykłem pijać z rana? Odpowiedziałem, że dawniej pijałem kawę,
dziś o tym zapomniałem. Dał mi na samym wyjeździe wór wielki skórzany,
mocno zawiązany, zalecając abym te ziółka zażywał codziennie wiele chcę.
W drodze gdym rozpakował, znalazłem na miejscu ziółek kilka funtów kawy
tartej surowej, i głowę dużą cukru. Kawa i cukier jest rzecz bardzo droga
w Irkucku. Na wyjeździe samym przyszedł Komendant i przyniesiono za nim futro
ze skóry jeleni, włożono do mojej kibitki. Zadziwiło mnie to bardzo, że jesień
jeszcze była niepóźna i dość było ciepło, a mnie dają futro: na co odpowiedział
Komendant, że za kilka dni spotkam się z zimą, co się tak stało, bo za tyleż
dni już coraz dalej były znaczne mrozy i to futro bardzo się przydało.
ROZDZIAŁ 4: PODRÓŻ DALSZA DO OCHOCKA
Byłem
wieziony od Irkucka do rzeki Leny kilkadziesiąt mil powozem przez dzika hordę,
do którego miejsca już się zakończyły kinie. Znalazłem już kilka statków
uładowanych towarami przez kupców Irkuckich, którzy towary swoje, rekwizyta
okrętowe spuszczają rzeką Leną do Irkucka, stamtąd na wierzchowych koniach
więcej trzech tysięcy wiorst pustymi górami, lasami transportują na
okręta, co ich to wszystko bardzo wiele kosztuje, bo wiele koni z pakami ginie
od niedźwiedzi.
Opuszczone
miejsce kilkadziesiąt mil przed Irkuckiem, do którego wracam się. Kiringa kolonia
leży na trakcie do Irkucka, złożona z kilkudziesiąt osady ludzi na zsyłkę
posłanych, dano nam kwaterę, dość dom duży i wygodny. Okna były z tego kamienia,
który się drze na arkuszowe papiery, przez które dość widać, na tym szkle
pisze się krzemieniem lub goździem jak na pergaminie.
Gdy
oficer pilnujący podweselił sobie podobnież i cała warta, wtem przypatruję
się oknu i widzę jakieś wiersze napisane, których było kilkanaście po rosyjsku
ręką Księżny Menszykowej, która z mężem gdy była wieziona na zsyłkę w tym
domu jakiś czas spoczywała, która wypłakawszy oczy ze smutku nie dojechała do
Berczowych ostrowów, umarła w drodze i tam pogrzebiona została. Gdy te
wiersze czytam na oknie, wchodzi bardzo stary człowiek lat ośmdziesięciu
wieku, który z młodych dni będąc oficerem, do tej kolonii był zesłany.
Skoro wszedł do mnie oświadczył, że jest gospodarzem, i że jego dom jest
przeznaczony na spoczynek ludzi nieszczęśliwych, bawił mnie przez dwie
godziny; wiele mi naopowiadawszy awantur, aż nie wyspał się mój oficer,
który staruszek już się więcej ze mną nie widział.
Przy
tej kolonii płynie wielka rzeka Kirynga, koło której bardzo wiele Jakuckich narodów
mieszka, którzy w polach gdy robią koło siana lub innych robót najczęściej
są nadzy prócz że mają rzemienne fartuszki, obsiadają ich muchy duże, bąki,
komary, pająki, lecz oni tego nie czują dla grubości skóry, przez którą ból
nie dochodzi.
Rodzaj
tych ludzi, karłowaty, nogi najwięcej łękowate, oczy wielkie, twarze szerokie,
i koloru hebanowego, włosy czarne i grube jak u koni, silni nadzwyczajnie,
na koniach bardzo mężnie jeżdżą, z łuków celnie strzelają i są ażardowni. Kobiety
bardzo pięknie się ubierają; suknie mają ze skór, malują farbami i pracowicie
tamborują rozlicznymi trawami, włosami koni i innych zwierząt, konno
jeżdżą i z łuków strzelają, są czerstwe i wytrzymałe na zimno.
W
Jakucku takie jest zimno jak w żadnej części Syberii. Mają wielkie stada, koni
i bydła, koni nigdy nie kują a te po największych lodach i górach tak się
trzymają jak najostrzej kute.
Kirynga
należy do Irkucka, wielki to jest naród, którego liczą do kilkadziesiąt tysięcy
ludności.
W
Jakucku przebyłem część zimy do wiosny; znalazłem Komendanta znajomego pułkownika
S..., który dość w Województwie Mińskim dla rabunków był sławny. Porobiwszy
wiele kryminałów w Polsce wyrobił się na komendę do Jakucka, wiele miał Polaków
przy nim służących i ci tedy sekretnie mi opowiadali, wiele on ma różnych
sprzętów rabownych, monstrancjów, kielichów, paten i wiele innych
sprzętów kościelnych.
Jakuck
jest to punkt głębokiej Syberii ku portu Ochock zwanym zbliźny ; w tym miejscu
najwyborniejsze sobole i lisy czarne, gronostaje. Leży nad rzeką Leną.
Narody Jakuckie dzielą się na dwanaście Książąt albo Kniaziów, którzy z
rodu swojego biorą pierwszeństwo. Język mają bardzo obfity podobny do tatarskiego
i kiedy się z sobą schodzą, nieustannie gadają o zwierzętach, o polowaniu
i o marach, które im się widzieć dają, toż samo i kobiety, ale nierównie
więcej konwersacji mają o Szamanach (1) i widzeniach różnych. W niektóre
dnie byłem proszony na obiad do tego komendanta. Pewnego czasu na
(1)
Szamani są to kapłani czyli wieszczowie tych narodów.
jego
imieniny byłem zaproszony, gdzie niespodziewanie znalazłem kilka osób naszych
Polaków, nie wiedząc, że się w tym samym miejscu znajdują. Pierwszy Oskisko
Strażnik Litewski, drugi Dubrazki z Wołynia magnat, trzeci Horodenski
Pułkownik, czwarty podpułkownik Zienkowicz. Na tej kompanii przez cały
ten bal można się było bawić, ale rozmawiać ostrożnie. Komendant miał żonę
Szwedkę, były tam i tańce ale z naszych Polaków nikt nie tańcował prócz
Zienkowicza, który się umizgał do jego żony; i potem już Zienkowiczowi nie
wolno było bywać u tegoż komendanta. I w innych miejscach było dość kobiet,
żon oficjalistów, gdyż w tym miejscu znajdował się sąd niższy. Komenda była
złożona z kilkuset ludzi i rozkazywała tak licznemu i mężnemu narodowi.
Komendant w dnie niektóre zapraszał naczelników Jakuckich niby dla oświadczenia
jakiegoś monarszego rozkazu. Kazał im w kilku kotłach jeść gotować i
częstował ich przy gorzałce, która tam jest bardzo droga. Każdy z Jakuckiej
starszyzny przywiózł jemu w prezencie kilkanaście najczarniejszych sobolów
czym mu się bal zawsze dobrze nagrodził.
Te
narody opłacają podatek sobolami i z kilkudziesięciu soboli wybierają jednego
dla skarbu, w tym tylko braku bardzo wiele komendant profituje. Kupcy posłani
z Irkucka przybyli z różnymi rekwizytami i towarami rzeką Leną do Jakucka,
czynią przygotowania przez część zimy na wyprawę do portu Ochocka. Bydło
za bezcen kupują i rzną, mięso wędzą a w skóry mokre bydlęce obszywają
swoje towary. Starają się zachować po cztery kamienie wagi, godzą Jakutów
z kilku tysiącami koni, na każdego konia zawieszają wagi po cztery kamienie
z każdej strony a jeden kamień wagi na środku umieszczają, i tak mając już
wszystko przygotowane, biorą żywność trzechmiesięczną. Jakuci maja zaś
żywność dla siebie, poprzewieszane na koniach wory skórzane a nalane mlekiem,
z którego potem masło robi się. Mają też mięsa bydlęce wędzone, a kiedy
ich zabraknie, jedzą i konie. Na miejscu chleba mają gomółki z kory drzewa
listwinicy, która podobna jest bardzo do naszej jodły. Obdarłszy pierwszą
korę z drzewa, druga biorą do jedzenia, suszą i mieszają z częścią mąki żytniej,
której dostają bardzo drogo od kupców Ruskich w Jakucku mieszkających.
Gdy za przyjściem wiosny rzeka Lena puściła, zaczęliśmy już mieć się do podróży.
Koledzy moi z tego już miejsca zostali rozdzieleni i każdy poszedł w
swoje przeznaczenie.
Był
przysłany Myszyński kniaź na komendanta do Ochocka i do tego konwoju przyłączył
się komendant Jakucki Szlewiry. Rekomendował mnie onemu, ile że mnie zna
dobrze, aby z swojej strony okazywał dla mnie dowody przyjaźni, zwłaszcza,
że do Ochocka byłem przeznaczony, nie wiedząc jeszcze o dalszej mej podróży.
Miałem ze skarbu wyznaczonych dla mnie i pod moje rzeczy do Ochocka cztery
konie. Było zaś w ogóle koni cztery tysiące a na dwadzieścia jeden Jakutów.
Cała ta nasza komenda była uzbrojona w łuki i strzały; ze dwa tygodnie
przeszło, nim ta całą wataka mogła się przez rzekę przeprawić.
Ruszył
ten konwój, koń za koniem, bo tak były urządzone. Drogi żadnej, tylko strasznymi
górami i wąwozami, ale w konwoju było wielu Jakutów którzy wiedzieli drogą.
Są znaki jeszcze drogi po kościach końskich, gdzie przez tyle już lat transporta
chodzą do portu Ochocka, gdyż konie padają po drodze, część od niedźwiedzi
zjedzona. Od Jakucka do Ochocka liczą blisko trzy tysiące wiorst. Przez tę
całą drogę nie widać żadnych kolonii. Prócz niewielkiej osady nad przewozem.
Wybrzeża rzek za spadnieniem najmniejszego dżdżu nieznacznie się wodą napełniają,
gdzie dwa lub trzy dni stać potrzeba nim woda opadnie, gdy później i nogi zamoczyć
nie można.
Na
każdą górę kiedyśmy się wdarli, Jakuty czynią nabożeństwo i od każdego konia
wyrwawszy włosy, zawieszają na drzewach. Przechodząc najwyższe góry, są
tak wysokie miejsca, ze ledwo człowiek pieszo i po jednym koniu może przeprowadzić,
a z obu stron straszne przepaście, gdzie mieliśmy kilka przypadków, że po
kilkanaście koni z ludźmi ginęło. Szliśmy zawsze od rana do wieczora bez
popasu; stawaliśmy na nocleg zawsze nad jakąś rzeką i paszą dla koni. Wystrzegaliśmy
się tylko nocować blisko udrów dla napadu niedźwiedzi; gdzie każdej nocy
musiało kilka koni zginąć. Stanąwszy na nocleg, roznieciliśmy obozem wkoluteńko
ognie dla postrachu niedźwiedzi, każdy wydobywał swoje zapasy i jeść gotowali.
Kupcy mieli swoje namioty, prócz tego jeszcze na twarzach sitko włosiane z
płótnem, których zrzucać nie można było dla niezwyczajnego mnóstwa,
komarów i robactwa w powietrzu znajdującego się. Zaś oddychać bez sitka
było niepodobno, gdyż inaczej gęba byłaby robactwem napełniona.
Najwięcej
żyliśmy herbatą, mając ze sobą suchary żytne i pszenne. Mieliśmy też słoninę
wędzoną, krupy i najprzedniejszy barszcz gotowany z młodych liści od
Rumbarbarum, który tam obficie rośnie; nie okrągły tylko jak marchew albo
pasternak, nie ma też takiej mocy jak Chiński, bo cztery razy więcej się go
używa. I tak każdy dzień Jakuci konie zbierali, pakowali na nowo i ciągnęliśmy
dalej w naszą podróż. Rekwizyta, które się zostawały po koniach zjedzonych
przez niedźwiedzi, zabierano na inne konie. Niezmiernie mi przykro było
odbywać tę podróż na siodle drewnianym, aż nie zaradziłem sobie później
wypchaniem worka mchem.
W
tej podróży jechał z nami Myszyński, który jak się rzekło, przeznaczony był
na komendanta do Ochocka. Nie miał on nad ta karawaną żadnej władzy, bo to
była kupiecka, ale ja sobie przywłaszczył. Nie przywykłszy do tak ciężkiej
podróży i wierzchowej jazdy, kazał sobie robić różne lektyki; szedł jeden
koń z przodu a drugi z tyłu tego pojazdu. Dla miejsc ciasnych i wąskich,
kazał przed sobą przebić drogę i zażył subordynacji nad tymi narodami,
które nie przywykły do słuchania rozkazów komendanta. Niektórych pałaszem
porąbał i przyprowadził do wielkiego nieszczęścia, bo narody porzuciwszy
wszystko to jest: konie i ekwipaże, rozsypali się po lasach i górach. Staliśmy
na jednym miejscu trzy dni i żadnego z nich nie widzieliśmy; niektórzy
kupcy umiejąc język Jakucki, powłazili na drzewa i zaczęli wołać ich językiem,
zaklinać na ich bogów, aż nareszcie dali się nakłonić. Komendant ich przeprosił
i tak dalej ruszyliśmy w podróż.
Po
tej drodze nad rzeka Aldan znaleźliśmy piękny cmentarz, znaki chrześcijan z
napisami różnymi, którzy poumierali posłani na zsyłkę, lub z wojażu.
Dalej znaleźliśmy grób kapitana angielskiego z piękną wystawą.
Mieliśmy
nocleg ostatni blisko portu u narodów Tunguzów w czarnym bardzo lesie świerków,
nazywało się to miejsce Niedźwiedzie Ucho. Ta noc była najniespokojniejsza,
ognie wkoło kładli Jakuci krzyk ustawiczny i szum morza dał się już słyszeć.
W tym miejscu kilka rzek rybnych spadało do morza, niezliczone mnóstwo tu
było niedźwiedzi i mimo największej ostrożności kilkanaście koni straciliśmy.
W
tej kolonii wielu kupców bardzo sprofitowało za tytuń i paciorki szklane kolorowe,
za co dostali od nich soboli, lisy czarne, gronostaje itd. Gdyśmy uszli kilkanaście
wiorst, postrzegliśmy przestrzeń Oceanu. Zadziwiło to bardzo pierwszy
raz widząc, i brzegiem po nad samym morzem przybyliśmy do Ochocka.
Komendant
nasz podróżny objął zaraz miejsce swoje, którego tameczni ze strachem jak
Boga witali. Pochlebiałem ja sobie, że znajdę u niego ludzkość, i
grzeczność, którą on mi oświadczał; ale przeciwnie oddany byłem do domu jednego
z majtków i z nich samych straż do mnie przydana.
Kazał
mi przyjść do siebie kilka razy i nazad odprowadzano mnie a moją strażą. Kupcy
tymczasem ładowali okręty, bo jeszcze nie był czas do wyjścia.
Ochock
leży nad samym Oceanem, na piasku w klinie między morzem i rzeką wielka
Ochotą; znajduje się domów drewnianych do sześciudziesiąt. Mieszkają tam
niektórzy faktorowie od kupców Irkuckich, część wielka majtków, oficjalistów
różnych, rzemieślników do budowania okrętów. Jest także w tym miejscu cerkiew
z księdzem.
Bywają
przypadki, że w czasie burzy wielkiej morza, napełni się rzeka i podczas tej burzy
domy nikną.
Komendant
dla przywyknienia do powietrza morskiego, kazał mnie często prowadzić i bawić
po nad morzem. Jednego czasu siedzę na wyrzuconym drzewie, przypatruję się
tysiącznemu stworzeniu, słyszę, że ktoś po kamieniach idzie do mnie i postrzegam
człowieka dość wspaniałego w pięknym ubiorze. Zdawało mi się na pierwszym
wstępie, że jakieś stworzenie wyszło z morza. Zbliża się do mnie i pyta z
jakich jestem narodów człowiek: odpowiadam, ze z nieszczęśliwego.
Rzecze mi: to zapewne Polak jesteś; znam ten naród i ich interes. Ja jestem
kupiec posłany z kantory Irkuckiej dla wyprawienia okrętów na Ocean i powracam
do Rosji. Jeżeli masz przyjaciół i familię, pisz przeze mnie a zaręczam, że
dojdzie. Poświęcam ja się to na rzecz bardzo wielką, bo gdybym został zaskarżonym,
że rozmawiam tylko z takim niewolnikiem, byłbym w niewolę gdzie odesłany,
ale czuję aż nadto i chcę nieszczęśliwemu dopomóc. Za powrotem do stancji
swojej (mówi do mnie) znajdziesz papier, pióro, atrament i lak: już tam jest
warta ode mnie przekupiona; nawet i sam majtek, którego masz przy sobie.
Pytał mi się oraz, czy znam kupców krakowskich Laskiewiczów, z którymi ja
miałem handel na czarnym morzu woskiem: odpowiedziałem, że bardzo mam
wielka przyjaźń nawet. Był on rodem Greczyn.
Zapytuje
mnie znowu czy nie byłem ja w spisku na zabicie Monarchini, ponieważ tu żadnych
niewolników nie posyłali; odpowiedziałem, że nie byłem.
Może,
iż byłe gorliwszym nad innych , dlatego stałem się taką ofiarą, pytam go się
nawzajem, czy nie wie o moim dalszym przeznaczeniu, powiedział, że nie
wie; bo już tu ziemia się zakończyła . Jest tylko na Oceanie półwysep, który
zowią ziemią kamczacką, koło której kilka portów i cytadeli, może tam będziesz
posłany.
Może
opatrznością zostaniesz kiedy uwolniony, ale tu zwyczajem, że za umarłych podają.
Nauczył mnie sposobu postępowania dalszego, darował mi kamień tytuniu,
co tam jest rzeczą najdroższą, kamień sucharów i różnych cacek dla tamtych
narodów. Doradził mi, abym jeśli mam jakie pieniądze swoje ponakupował za
to różnych rzeczy, ponieważ tam pieniądze kursu żadnego nie mają. Pobrał
moje listy, które drogą handlu dostawił do Petersburga i po śmierci już
Katarzyny rozdał Polakom naszym, a nota dostała się do rąk Pawła, co mi przyniosło
oswobodzenie. Bo po wstąpieniu Pawła i po uwolnieniu Polaków naszych, w
rok dopiero przyszło moje uwolnienie. Podziękowałem owemu kupcowi za jego
tak dobre i czułe serce, pożegnałem się z nim, który nie długo bawiąc odjechał
na tych samych koniach do Jakucka i Irkucka.
Była
dla mnie wydana niewolnicza dwuletnia gaża, za którą nakupowano dla mnie różnych
rzeczy tak do życia jako też i różnych osobliwości dla tamecznych narodów,
jako to różnych sucharów, słoniny wędzonej, która tam jest niezmiernie
drogą, krup różnych, tytuniu, itd. , ale to wszystko wniwecz poszło później,
gdy przy rozbiciu okrętu pozamakało.
ROZDZIAŁ 5: PODRÓŻ MORSKA
Już
nastąpił czas wyjścia na Ocean, dwa okręty wychodziły naprzód przede mną,
które były przeznaczone do nowej Holandii i na wyspę Świętego Eliasza.
Poranek
był piękny i pogodny, słońce świeciło, wiatr z ziemi wiejący, właśnie do
wyjścia z portu. Lecz gdy już okręt wyszedł na odkryte morze i kilka tysięcy
kroków oddalił się od brzegów, wtem powstaje burza, porywa dwie szalupy,
które z portu konwojowały okręt, aby o brzeg nie zawadził, wywraca z trzydziestu
ludźmi, z których kilkanaście ginie w przytomności wielu widzów
stojących na brzegu. Wyratowali się tylko ci, którzy uniesieni byli pod
okręt i za liny się pochwytali. Drugiego dnia wyrzuciło morze tych ludzi
na brzegi w kawałkach tylko, bo przez kamienie które wrą koło brzegów
potarte zostały. Co za smutny był dla mnie widok, dla mnie, który nazajutrz
miałem się puszczać na morze. Dla żeglujących dwie okoliczności są najstraszniejsze,
to jest wyjście z portu i przybicie do brzegu. Wychodząc muszą się pilnować
wiatru z ziemi, tudzież ciągu ustępującej wody do morza, równie jak wnijścia
przybyłej wody z morza z morza i wiatru morskiego na ziemię, gdzie dwa
razy na dzień podnosi się morze, napełnia ziemię i porty na trzy lub pięć
łokci a w godzin dwie morze odbiera swa wodę. Nazywają to fluxus i refluxus;
czyli wzdymaniem się i opadaniem morza. Powiadają żeglarze, że w żadnym
morzu tak wysoko woda nie wznosi się jak w tym miejscu na Oceanie.
Gdy
wsadzono mnie na okręt, zdany byłem kapitanowi i depesze sekretne, jakie były
o mnie. Ten okręt był przeznaczony na wyspy Ekuckie, który miał rozkaz zajść
na szczyt Azji do niższej Kamczatki. Był to okręt kupiecki kompanii Irkuckiej,
wyprawiony na lat kilka dla wynalezienia nowych narodów i zdobycia futer.
Składał się z ludzi ośmdziesiąt, część była strzelców z liczby niewolników
kupowanych, inni zaś dobrowolnie poświęcali się, z którymi kupcy na
czwartą część zdobyczy porobili umowy, w końcu zaś tylko skwitują ich wódką i
tytuniem. Miałem dodanego sobie majtka na straż, który z kapitana poszedł
na majtka prostego, za straconą niegdyś w wojnie szwedzkiej szalupę.
Brałem
jedzenie porcję ryb i mięsa jak inni majtkowie, co mojemu oddawałem, bo mi
przez całą podróż dobrze służył i prawie jemu życie winienem, a kupcy mnie
zawsze z sobą zapraszali.
Gdy
już okręt wychodził z portu pod żaglami, ściągiem wody ubywającej do morza,
omijając port, niewiele przytarł się o kamień i w tym momencie mało się nie
wywrócił. Ponieważ żagle były rozpuszczone, wszyscy się powywracali na
okręcie, bałwan wody przeleciał przez środek, i gdyby się nie trzymali za
liny, pewnie kilkunastu ludzi mogłoby zginąć. Każdy przytomność stracił
i nie wiedział, co się z nim dzieje, a osobliwie ci, którzy pierwszy raz doświadczali.
Szliśmy dzień i noc całą, wiatru nie było pomyślnego, co ujdziemy przez
dzień i noc, oglądamy, że nas nazad do portu przypędza. W takim tedy zdarzeniu
zostawaliśmy dno ośm, dopóki port nie zniknął nam z oczu; bo za powstaniem
burzy mogłoby morze wyrzucić okręt i rozbić. Nieprzyzwyczajony do morza
nigdy sypiać nie mogłem, aż mi mój majtek nie zrobił kołyski uplecionej z powrózków,
która była przybitą w głębi okrętu do ściany i zawsze mnie kołysała.
Umarło
nam dwóch Kaczdałów prawie jednego dnia, którzy przed kilku latami na psach dostali
się do portu a powracali do ojczyzny swojej na okręcie. Pogrzebani byli
morskim zwyczajem. Mieliśmy ze sobą Popa ruskiego, który wyświęciwszy się
w Irkucku powracał na Kamczacką ziemię do Bolszerecka, gdzie miał ojca. Wyniesieni
byli nieboszczykowie na wierzch okrętu po odprawionym nabożeństwie, zapakowano
ich w wory z kamieniami razem, spuszczano po jednemu do morza. Dzień był
bardzo jasny, wiatru najmniejszego że prawie okręt stał na miejscu.
Przypatrywaliśmy się w morze, gdzie kilka łokci nie dopuściły tych trupów
zwierzęta i ryby morskie.
Staliśmy
z godzin trzy na miejscu, że morze tak było spokojne, iż okręt był bez żadnego
poruszenia, decydowali ci wszyscy fanatycy, że Bóg w tym czasie sądzi
zmarłych i rozkazał morzu być spokojnym. Zbliżało się już ku wieczorowi,
rozkazano majtkom i żeglującym jeść kolację i pospieszać.
Gdy
słońce zaszło za chmurę, okręt chwiać się zaczął, co kilka godzin bez poruszenia
stał na miejscu. Zaczęło się też pokazywać wielkie mnóstwo stworzeń
morskich, co pospolicie się dzieje przed burzą nastąpić mającą.
Piliśmy
właśnie herbatę, gdy nadszedł taki szturm i uderzył w okręt, że wiele upadło
ludzi a każdy z pijących oblał się herbatą. W tym momencie spostrzegają na
wierzchołku masztu ziemnego ptaka, który widać, że był porwany od wiatrów i
uniesiony aż na okręt. Zatrwożyło to wszystkich, bo wnosili sobie, że bardzo
daleko są od ziemi. Jeden z majtków zrobił wędkę ze szpilki i na rybę ptaka
złowił, a gdy go niósł z wierzchołku, złamał mu skrzydło. Przeraźliwym głosem
ów ptak nieustannie wrzeszczał: natychmiast drudzy majtkowie złożyli sąd
na kilkanaście batogów za złamanie skrzydła, ponieważ bogowie morscy
będą się mścili.
Coraz
bardziej zbliżało się ku wieczorowi i coraz większy szturm wzrastał. W jednym
momencie ledwo nie wywróciło okrętu, bo natychmiast żagle spuścili. Kiedy
Kapitan chciał trzymać się dyrekcji kompasu do punktu przeznaczonego, żadnym
sposobem skierować rzecz było niepodobna; gdyż bałwany zalaćby mogły
okręt lub wywrócić. Był to naówczas szturm tak wielki, jakiego nie doświadczali
ci żeglarze. Kamienie nawet z piaskiem na okręt wyrzucało i przez dwie
pory byliśmy nieustannie zalewani od przechodzących przez okręt bałwanów.
Samiśmy nie wiedzieli, dokąd od burzy byliśmy pędzeni. Na wierzchu ludzie
trzymali się ustawicznie lin, bo inaczej byliby od wody schwytani: ognia
rozłożyć nie można było, a każdy zmokły, zziębły i sił pozbawiony.
Kapitan
zaczął opowiadać, że podług jego kalkulacji powinniśmy dziś przechodzić wyspy
Kurylskie. Do tego przejścia upatrują zawsze czasu pogodnego, aby trafić
na wyspy, którędy zwykle okręty przechodzą.
Gdy
już druga pora minęła, równo ze dniem postrzegliśmy góry i kamienie wkoło,
ptactwo nadbrzeżne i piany morskie od wzburzonego morza, które już zaczęło
ustawać. Ale po takiej burzy bałwany strasznie ogromne i cała natarczywość
morza o brzeg się obijała. Nie wiedzieliśmy, gdzie zostajemy; powłaziwszy
na maszty obserwowali miejsce, lecz nie mógł nikt zgadnąć, do jakich krajów
zbliżyliśmy się.
Byliśmy
w największej bojaźni, aby nie wpaść na jedną wyspę Japońską, gdzie mieszkają
narody zowiące się Kosmate, na której to wyspie wiele już poginęło okrętów.
Kapitan rozkazuje rzucać do morza miarę głębiny, która jest z ołowiu na
sznurku, a u spodu wosk lub łój przylepiają dla poznania, jaki grunt ziemi.
Zawoła ten, który mierzył, iż ośmdziesiąt sążni, w kwadrans zawołał, że
czterdzieści. Już widać, że okręt unosi woda do rozbicia na brzeg. Szczęściem,
że brzegi morza były piaszczyste, iż okręt tylko wywraca i wyrzuca a nie rozbija
zupełnie.
Kapitan
rozkazał kotwicę zarzucać, ale to wszystko już było za późno. Pędziło na brzeg
okręt i z kotwicami, gdy kilka sążni było tylko głębiny, skołatany okręt burzą
uderza wagą swoją o ziemię. Tu widać można było moc straszliwą morza. Przeleciał
bałwan przez okręt, wszystkie liny i maszty zaczęły pękać. Było do kilkadziesiąt
beczek na wierzchu okrętu, z wodą i z soloną rybą, przymocowane do gwoździ
wielkich żelaznych i pouwiązywane, wszystko to pozrywało się i ludziom
nogi łamało. Niektórzy już zaczęli skakać z okrętu chociaż brzeg był
daleki, ale wody nie było nad półtora łokcia. Najprzód zaczęły wskakiwać
majtków żony z dziećmi, te pod okręt wpadłszy poginęły. Okręt po kilka razy
odnosiło i przynosiło na brzeg, wody było bardzo wiele w okręcie, ponieważ
wielka dziura zrobiła się u spodu. Mój poczciwy majtek wyrwał dwa gwoździe,
którymi były beczki przybite: miały one długości do trzech łokci i podobne do
naszych kuchennych rożnów. Dał mi z tych jeden, drugi wziął sobie, powiadając,
że to nam zachowa życie. Porywa mnie za barki i ciągnie do jednego bardzo
małego magazynku, w którym znajdowały się liny i smoły. Ostrzegał mnie przy
tym, że choć maszty będą się łamać, to nas ocali od zguby.
Wysmarował
mnie całego i siebie smołą. Wyszliśmy z tego miejsca i gdy widział, że najbliżej
brzegu bałwany morskie rzuciły okręt, wlazł na maszt, który w przodzie
okrętu leży wzdłuż, siadł jak na konia i mnie kazał za sobą do końca jej posuwać
się zalecając, abym nie upuścił gwoździa. Smoła pomogła nam bardzo, bez której
na śliskim maszcie utrzymaćby się nie można było. Skoczył majtek najprzód
do wody, ja za nim podobnież. Wody nie było nad półtora łokcia, lecz tyle i
mułu, skąd nóg wydobyć nie mogłem. Zbliżył się do mnie majtek, wydobył i poprowadził
ku brzegowi.
Mieliśmy
jeszcze do ziemi zielonej tysiąc przeszło kroków. Zatrzymaliśmy się, bośmy z
sił opadli uciekając ku brzegowi. Wtem oglądamy się aż nadchodzą nowe
bałwany, które okręt jeszcze raz uniosły ze swego miejsca i nas by pochłonęły,
ale majtek doświadczony i śmiały zatknąwszy mój gwóźdź w ziemię i swój razem,
kazał przyklęknąć na jedno kolano i trzymać się najmocniej gwoździa. Gdy
już nas bałwan zakrywał, trzeba było oddech zatamować na kilka minut:
przeleciał on kilka łokci wyżej nas, uderzył się o brzeg i nazad powrócił.
W tym momencie straciłem przytomność i małom już nie zgubił gwoździa.
Winszuje mi majtek, że już odbyliśmy największe niebezpieczeństwo, powiada,
że jeszcze raz bałwany nas zmoczą ale już nie tak silne i ucieczemy na brzeg.
Jeszcze powtórnie oblała nas woda, atoli po pierwszym doświadczeniu śmielszym
się być pokazałem.
Padłem
na brzeg murawy zmordowany zupełnie, leżąc obmacałem jagody, które z trawą razem
wyssałem dla pragnienia. Nie wierzyłem sam sobie, że jestem na lądzie,
zdawało mi się, że ziemia koło mnie się obraca. Wypocząwszy cokolwiek,
podniosłem głowę, widzę, że morze jest daleko od brzegu, okręt leży na piasku;
ludzie jedni potonęli, drudzy rzeczy swoich szukają powyrzucanych od
morza. Kapitan na okręcie utrzymał się z częścią ludzi, chociaż okręt znacznie
był nadwyrężony. Zaczęli wszyscy zgromadzać się na brzeg, a lubo w niedoli,
każdy się weselił, że od dalszego nieszczęścia był oddalony. Po niejakim
czasie postrzegliśmy w odległości kupiących się ludzi. Zatrwożeni na
nowo wszyscy, bośmy nie wiedzieli, gdzie się znajdujemy i wnosiliśmy, że na
wyspie Japońskiej, gdzie każdy okręt ginie. Rozkazał Kapitan broń jaka była
opatrywać i w przypadku mieć się do obrony; ale gdyśmy posłali kilku ludzi
zbrojnych ku nim, poznano, że to byli mieszkańcy wysp Kurylskich, gdzieśmy
się rozbili, a do których Rosjanie lądują czasami. Posłańce wróciwszy
oznajmili nam, że to byli Kurylczycy.
Kapitan
z trzydziestu ludźmi zbrojnymi poszedł ku nim, gdzie i mnie wziął z sobą; przechodziliśmy
przez kilka głębokich wąwozów, przez które przewożono nas na batach skórzanych:
były to rzeki wąskie czyli strumienie wpadające do morza.
Gdyśmy
przybyli do ich kolonii, znaleźliśmy mieszkania z kory, wiele kobiet i ludzi
po tych mieszkaniach. Niektóre domy były ze skór jeleniowych, malowane i
wyszywane różnymi deseniami z włosów zwierząt. Zastaliśmy ich jedzących;
niektórzy gotowali jeszcze w naczyniach dużych, żelaznych, które od
Rosjan podostawali. Częstowali nas swoim jedzeniem, które było najwięcej
zwierzyny morskiej w samej tłustości psów morskich, koni, żab różnych. Nie
tylko jeść ale patrzeć nie mogliśmy na to, dogadzając jednak ich ludzkości
jedliśmy ślimaki opiekane, które tam były bardzo smaczne. Prosiliśmy ich
wzajem do okrętu, który na piasku leżał: uczęstowaliśmy ich produktami Europejskimi
i daliśmy im prezenta, za co byli wielką pomocą do naprawienia okrętu. Byliśmy
już zupełnie gotowi i za przybyłą wodą, która zdjęła okręt, ruszyliśmy w
dalsze przeznaczenie.
Udaliśmy
się do niższej Kamczatki a będąc wszyscy znużeni pracą, przygodami i długą żeglugą
żądaliśmy już ujrzeć ziemię, lecz wspomniawszy, że wnijście jest to punkt
niebezpieczny, że możem ulec przypadkowi, przerażał nas znowu widok brzegów.
Tegoż dnia wpędziło nas na kamień, gdzie rosła morska kapusta z wielkimi i
szerokimi kapeluszami, kilka sążni długości, i zatrzymanym był okręt
przez kilka minut: szczęście, że nadszedł bałwan i spędził nas z tego kamienia.
Ku
wieczorowi staraliśmy się z przybyłą wodą z morza, przybić już do niższej
Kamczatki, lecz wiatr przeciwny, nie pozwolił nam wejść do portu, a że
blisko brzegu na kotwicach stanąć nie można było, oddaliliśmy się w głąb morza
i mieliśmy czekać dnia. O północy powstaje wiatr i ciągnie cały okręt z
kotwicami na brzeg kamienny: byliśmy już zupełnie na widocznej zgubie
rozbicia się. Ostatniego użyliśmy ażardu, noc ciemna, brzegi skaliste wkoło,
a koniecznie wypadało w głąb morza odejść. Zaczęli więc dobywać kotwic a
wtem już bałwany pędzą okręt do rozbicia na brzeg. Gdy ludzie zaprzątnieni
wszyscy byli czynnością, wpada wicher do kuchni i wnet zajęły się liny i żagle
ogniem. Wyjść z takich dwóch przypadków rzecz była niepraktykowana, szczęściem
ugasiliśmy ogień i udało nam się cofnąć w głąb morza. Już w dalszej odległości
byliśmy bezpieczniejszymi, zarzucono kotwice i czekaliśmy dnia.
Nazajutrz
wiatr nam posłużył i z przybyłą wodą morską stanęliśmy szczęśliwie u portu,
chociaż wody bardzo wiele było w okręcie, bo nie postrzegliśmy, że dziura
była wielka u spodu wybita. Wodę jedynie wstrzymywała ziemia, którą pospolicie
zasypują dno okrętu.
ROZDZIAŁ 6: WYLĄDOWANIE DO NIŻSZEJ KAMCZATKI
Znalazłem
nad brzegiem portu tłum ludzi, którzy powychodzili z całej niższej Kamczatki
dla widzenia przybyłych gości na okręcie. Znajdował się między nimi
komendant, nie można było go poznać, bo był w orientalnym tamecznym ubiorze.
Wysadzono mnie z okrętu i stawiono przed nim: zrobiłem mu komplement, że
w nieszczęściu obiecuję sobie w nim znaleźć ludzkość. Odpowiedział mi
na to: że ja jestem człowiekiem; on podług swej możności starać się będzie
osłodzić moje nieszczęście. Poszedłem z nim do jego mieszkania i częstował
mnie herbatą najprzedniejszą z mlekiem jelenim. Znajdowało się tam kilka
oficjalistów, ukazała się później nieszczęśliwa jego żona, która w tym
miejscu dostała wariacji. On natychmiast porwał ją i zamknął. Była to kobieta
z Małej Rosji dawnych Polaków. Po półgodzinnej zabawie kazał mi iść za
sobą, powiadając, że pokaże mi moje mieszkanie; pokazywał na dom swój,
gdzie cztery bierwiona tylko z ziemi wychodziły, powiada mi, że niech to
mnie nie zadziwia, że moja stancja jest w ziemi, bo prawie my tu wszyscy tak
mieszkamy.
Wprowadził
mnie do mojego mieszkania gdzie znalazłem dwa okna okrągłe ze śludy (mika), stolik
kamienny, ławki wkoło ścian, komin w pośrodku, który i za piec razem służył,
bo gdy napalą drwami zatykają komin i od węgli ogrzewa się dom. Było okno
jeszcze jedno w górze z bryły lodu, które się oblepia śniegiem i wodą i dość
długo się konserwuje. Kazał komendant od siebie przynieść obiad i jadł ze
mną. Wszystkie rzeczy moje były zniesione z okrętu, które pozostały, część
sucharów, część krup, herbata, kamień tytuniu i cacka różne moje kupione w
porcie Ochocku, co mi bardzo pomogło do mego utrzymania się.
Komendant
pożegnał mnie zostawiwszy przy warcie dwóch tamecznych Kamczadałów i przy jednym
majtku, a sam odszedł do siebie. Ukontentowany już byłem, że nareszcie mój
los się odkrył, spałem prawie całą porę. Długi czas komendant nie był u
mnie, zastępował staż mój gospodarz, w którego domu mieszkałem, gdyż
przez jedną ścianę był tylko ode mnie. Był to człowiek posłany z Irkucka za
karę do niższej Kamczatki, który się ożenił z tameczną Kamczadałką i miał
dozór nad rekwizytami okrętowymi. Byłem bardzo kontent z niego, bo mnie
informował i nauczał sposobu życia; zrewidował moje rzeczy, to jest tytuń
i różne cacka i powiedział, że mogę tu żyć po pańsku. Wziął trzy funty tytuniu,
porozdawał między Kamczadałów, i za procent tylko poprzynosił mi wiele
produktów do życia, co tylko mogło być u nich najlepszego, to jest: ryb najprzedniejszych
wędzonych i świeżych, ptactwa różnego, jagód i mleka jeleniego. Wpadłem zaraz
w lepszą energię, że już z nędzy i głodu nie umrę.
Komendant
często bardzo przysyłał mi ryb świeżych, mięsa jeleniego i po kilkanaście
żytnich sucharów, bo ja moich już bardzo mało miałem. Suchary te nie
można było rozróżnić od próchna drzewa, bo przez tyle lat, w transportach i
przez żeglugę morską, cały smak ginie.
Najprzykrzej
było dla mnie kilka dni czasem nie widzieć mojego gospodarza, gdyż dwaj Kamczadale
do straży mi przydani nie umieli języka rosyjskiego i nie miałem z kim rozmawiać
ani się zainformować o co. Zacząłem już swoje gospodarstwo: miałem
własne naczynia z miedzi, rondelek mały i imbryczek miedziany.
Najprzód
rano wstawszy i podniósłszy myśl do Boga, zaczynałem koło kuchni. Pierwsza potrawa
była herbata z mlekiem jeleniem i trochę wrzuconych sucharów. Cukier
miałem lodowaty, który po małym kawałku kładłem do ust. , i przy tym po
kilka filiżanek piłem dla menażu. W tym miejscu wielu oficjalistów, niektórzy
kupcy pijają herbatę, kiedy miewają gości ; cukier lodowaty w małych kawałkach
jest przygotowany osobno, i każdy bierze po jednym kawałeczku, kładzie za
dziąsła i wypiwszy przy tym cukrze kilka filiżanek, resztę wyjmuje z gęby i
chowa na raz drugi. Wzdrygałem się tej fety, i podobnego zwyczaju nie naśladowałem.
Drugą
potrawą była ryba świeża, którą potrzeba było odgotować i jeść na zimno, bo
kiedy para jej zaleciała, wielkie sprawowała nudności. Miałem też wiele
jagód za procent kilku funtów tytuniu: jagody te były podobne ze smaku do naszej
brusznicy, z których robiłem kwas i używałem do ryb zamiast octu. Miałem
czasem mięso jelenie, i wiele ptactwa, którego tam moc niezmierna. Pospolicie
krajowcy w miejsce chleba mają rybę wędzoną nazwiskiem Czewycza wielkości
potrójnej jesiotra; łuskę ma karpiową w konchach wielkich, mięso jej
czerwone poprzerastałe z tłustością przewyższa wszystkie ryby smakiem w
Azji i Europie; głowy tej ryby mają smak najprzedniejszych śledzi holenderskich,
solą je i konserwują. Sól robią z drzewa na brzeg wyrzuconego, które palą
na ług i tą wodą zalewają głowy do zasolenia.
Kamczadale
i drugie narody mało używają soli i wcale jej nie lubią. Znajdują się jeszcze
w tym miejscu niektóre produkta jakie wykopują z ziemi od szczurów,
większe niż żołędzie a smak orzechowy mające. Drugi rodzaj jest mniejszy,
smaku kartofli, i tego wiele na wiosnę osobliwie wykopują, co oni zowią Serena.
Mają czosnek polowy bardzo śmierdzący; mają też orzechy wodne bardzo wielkie,
które rosną po jeziorach na najwyższych górach.
Są
u nich takoż orzechy cedrowe i bardzo wiele innych jagód tam znajduje się.
Jedna atoli jagoda jest najdystyńgowańsza, którą nazywają Morożka. Rośnie
ona po kępach błotnistych, podobna do naszej maliny, lecz trzy lub cztery
razy większa; używają jej w gorączkach i w innych chorobach.
Głowy
ryby czewicy i jagody morożki zwane posyłają w prezencie jenerał-gubernatorowi
Irkuckiemu.
Przepędzając
w takiej sytuacji dni nieszczęśliwe, nie miałem żadnej książki, papieru ani
atramentu, zwłaszcza, że nikt tych rzeczy nie miał oprócz komendanta.
Nabyłem
czarnej hipokondrji i przyszedłem do największego osłabienia.
Komendant
później gdy mnie znalazł w takim stanie, pozwolił trzy razy w tydzień przechodzić
się na brzeg oceanu, co mi wielką ulgę przyniosło, a później i większą znalazłem
powolność chodzenia. Gospodarz mój nauczył mnie po rusku czytać; schodził
mi czas na czytaniu, dopóki wzroku nie osłabiłem przez dymy od wulkanów, wapory
morskie, które tak są gęste, iż zdaje się, że ręką można je dotykać.
Przechadzając się po nad Oceanem, przypatrywałem się dziwnym widokom
natury; zawsze straż nieodstępna mojego boku ostrzegała mnie, żebym unikał
bałwanów przychodzących, które mogą wciągnąć do morza. Było moją zabawą
zbierać różne kamyki, bursztyny i konchy morskie: znachodziłem czasami konchy
z perłami ale bardzo drobnymi i płaskimi, które nawet do kraju z sobą
przywiozłem. Było też największą satysfakcją dla mnie, zostawać na brzegach
morza przed nadchodzącą burzą, bo tysięczne stworzenia z morza ukazywały
się, jako to: wieloryby, Morze czyli lwy morskie, Siwucze albo konie morskie,
krowy, Nerpy, i psy tysięczne morskie. Krzyk niezmierny ptactwa, osobliwie
jest rodzaj nurków, większe od gęsi naszych i krzyczą nieustannie najprzeraźliwiej,
które oni zowią Gagary. Suknie z ich skór robią bardzo piękne, kolor mają
osobliwszy, i nigdy nie ginie ich piękność.
Kiedym
się czasem wydalił brzegiem na pół ćwierci mili od kolonii i bawiłem się
zbieraniem moich konch wydarzyło się tak, że blisko mnie wielki upadł
kamień; rozumiałem że z obłoków. Był też obecny przy mnie majtek, rozważamy
co by to było? kiedy on wtem spogląda na wyniosły brzeg nad nami i postrzega
niedźwiedzia spuszczającego na nas te kamienie. Usunęliśmy się z tego
miejsca i odtąd już nie chciałem się oddalać od kolonii.
W
jesieni morze jest najrozhukańsze: słychać ustawiczne bałwany i szum największy
Oceanu. Kiedy się bałwan o brzeg rozbija, natenczas cała ta niższa
Kamczatka się wstrząsa. Dni bywają szare a noce najciemniejsze. Skoro uderzą
bałwany i powstanie szum morza, zaraz kilkanaście tysięcy psów, które
przez lato żywią się rybą na brzegach morskich, zawyją wszystkie w tym czasie
a niejakiej odległości podobnież niedźwiedzie odezwą się ze swym głosem.
Wulkan brzmi nieustannie i wyrzuca ognie: co za okropny wtenczas spektakl
i sytuacja człowieka! Psy dopiero późną jesień wracają do swych gospodarzy,
którzy już dla nich przyspasabiają ryby suszone na zimę, bo latem psy nie są
dla nich użyteczne. Niedźwiedzie żywią się rybami, dopóki nie dojrzeją
jagody i cedry (orzechy tameczne). Niedźwiedzi Kamczadale niewiele bardzo
niewiele biją prócz najwyborniejszych czasem do zakrycia sanek, bo lepsze
futra mają w wielkiej obfitości.
ROZDZIAŁ 7: OPISANIE WULKANÓW W KAMCZATCE.
Wulkan
odwiecznie trwający, leży przy samej niższej Kamczatce, blisko rzeki Kamczatki
do morza wpadającej. Pełno pływa wypalonej lawy. Wulkan ten w noc ciemną
daje się tylko widzieć w swojej okazałości. Cała jej figura świeci się jak
latarnia, wszystkie jej rysy są znaczne, i widać jak wyrzuca do góry lub
się rozlewa . Nieustanny odgłos przerażający, niby dzwonu głuchego. Było
przed laty w pobliżu tego miejsca kilka pomniejszych wulkanów gorejących,
ale z czasem zagasły.
Katarzyna
II ażardowała kilka wypraw dla zwiedzenia, lecz połowa ludzi prawie zawsze wracała
ślepych od wiatru powstającego z dymu.
Znajdują
się na tej górze do połowy lasy różne a coraz wyżej same kamienie; znajdują
się i potoki, które wpadają do rzeki Kamczatki. Na tej górze po lasach są
dzikie barany, wielkości potrójnej ukraińskiego. Wełny na sobie mają wiele;
tłuste są i bardzo smaczne. Kamczadale biją takowe dla mięsa i futra: robią
suknie ze skór i w największe zimna na gołym śniegu nocują.
Podczas
mojej bytności było trzęsienie ziemi; nikt bez doświadczenia mówić o tym nie
może, co to jest za moment okropny.
W
czasie trzęsienia ziemi urywają się wierzchołki skał, które się rozbijają na
drobne kawałki, w których znajdują wiele spektryfikowanych żab i kamieni
ametystowych. Pierwszy raz kiedym tego doświadczał, przytomność straciłem
zostawszy z łóżka wyrzucony, ale mój majtek będący na straży porwał mnie w
momencie i na wiązaniu drzwi postawił. W czasie tym wulkan grzmiał nadzwyczajnie
i woda Kamczatki zmniejszyła się w znacznej dość odległości na Oceanie,
skąd przyniosło rdzę, która okryła niemal całą okolicę Kamczacką grubości
kilku cali i która przez kilka dni trwała.
Wnosić
za rzecz pewną można, że te wszystkie wyspy, jakie to: Kurylskie, Ekuckie,
Lisie i szczyt Czukczów między Ameryką wschodnio-północną, była to jedna
masa ziemi i przez podobne trzęsienia rozerwaną została. Narody na tych
wyspach mieszkające mają języki każdy oddzielny, jednak zbliżają się do
siebie: prócz jednych Czukczów, których język obfity i wcale odmienny.
Możnaby
jeszcze wnosić, że kamienie łączą się w morzu z innymi wyspami, ponieważ skaliste
najwięcej postrzegają się brzegi. Wielu obserwatorów podróżujących
decydowali, że z czasem Kamczatka zapadnie się, ile że coraz świeże znaki i
rysy od wulkanów i trzęsienia ponawiają się ciągle.
ROZDZIAŁ 8: SPOSÓB ŻYCIA KAMCZADAŁÓW.
Ostatnich
dni maja wychyla się słońce zza gór najwyższych, uderza promieniami i prawie
w dniu jednym śniegi topi: wszystko gwałtownie, rzeki puszczają, szum niezwyczajny
morza, latorośle dobywają się z ziemi, dymy od wulkanów wzrastają gęstsze.
Kamczadale
wtenczas spuszczają psy swoje, które biegną na brzeg morski i całe lato, aż do
późnej jesieni, żywią się rybami wyrzuconymi, dopóki na zimę nie powrócą
każdy do swego gospodarza.
Psy
te ryb samych nie jedzą, tylko głowy, które są bardzo tłuste i smaczne. Mieszkańce
wychodzą z familiami do lasów, kopią różne korzenie, ziemne kartofle,
które myszy dla siebie przyspasabiają na zimę, zrywają różne pączki od drzew
i kwiatów i za największy specjał jedzą.
Zabawa
druga. Zaczyna z morza iść ryba do najmniejszych rzek w tak znacznej obfitości,
że małymi siateczkami wyrzucają na brzeg wielkie stosy i suszą jak siano,
robiąc zapas dla psów na zimę. Ryba ta pierwsza wychodząca z morza, a którą
zowią Chachelcza, jest bardzo koścista i podobna do naszych jeżgarzy.
Nadchodzi
druga z wielkości podobna nieco do naszych linów, czerwona, z nosem do góry
zakrzywionym. Tę rybę biorą prawie rękoma, wyrzucają na brzeg, płatają i
suszą takoż dla psów na zimę. W tym czasie powietrze bywa najgorsze, bo nim
te ryby wyschną, powstaje wielki smród a z nim napada robactwo.
Następuje
trzecia, najdystyngowańsza, którą zowią Czewycza, wielkości trzy razy jesiotra,
łuska karpiowa w konchach, mięso czerwone, poprzerastałe z tłustością, a
którą płatają na połcie i wędzą. Ryba ta służy za chleb, kawałek zjadłszy,
można się posilić. Sposób łowienia jest następujący: Zbiera się kilkunastu
gospodarzy i każdy z nich przynosi kilkunasto-sążniowe siatki, plecione
z tamecznej pokrzywy, gdyż konopi tam nie znają. Związawszy to w jedno
robią siec niezmiernie długą, tak, że połowę rzeki Kamczatki przegradzają.
Na wierzchu tej siatki nad wodą mają pouwięzywane lekkie kory dla znaku. Jeżeli
ryba wpadnie wyciągają sieć z największą ostrożnością, bo gdyby powietrza
z wody chwyciła, mogłaby wszystkie szalupy powywracać. Ciągną więc siatkę
z rybą razem do brzegu; część ludzi czeka prawie po samą szyję w wodzie,
każdy zaś ma w ręku szluzę drewnianą. Podnoszą potem siatkę i za pokazaniem
się ryby zaraz ją ogłuszają, a wyciągnąwszy na brzeg dobijają.
Chodzą
też na różne kępy błot, zbierają niezmierną moc jaj od różnych ptaków jako
to: łabędzi, gęsi kilka gatunków, kaczek, kuligów, czajek morskich, etc. i
na tym czas im schodzi. Te jaja jedzą nieustannie, a co im w zbytku pozostaje
wrzucają w tłustość wielorybią i konserwują prawie rok cały.
Następuje
młode ptactwo, a stare się wtedy pierzy i nie może czas jakiś latać. Wszystko
to przebywa w trawach nad brzegami rzek i potoków wpadających do morza.
Kamczadale polują na ptactwo. Zaszedłszy od głębi rzek z psami, tysiące
na ląd pędzą i zabijają miotłami. Dzień i noc pieką, gotują i jedzą; potem
znowu podobne polowanie robią, aż ptactwo nie odleci. Kamczadale bardzo są
leniwi i nieprzezorni, bo pozjadawszy naraz zdobycze, później przez kilka
dni mrą głodem.
Gdy
nastąpi zbieranie różnych jagód, na czym niemal czas trawią, wtedy rzucają swe
mieszkania i przenoszą się z familiami zupełnie. Najwięcej zbierają
klukwy i brusznicy, które się konserwują przez zimę całą.
Kobietom
właściwie jest zostawione to zatrudnienie, bo mężczyźni biegają w zawody na
jeleniach, strzelają z łuków, stawiają posągi, które później zanoszą do
źródeł wytryskujących ze skał, i dla Bogów czynią ofiary. Kładą niezmierne
drzew stosy, te zapaliwszy przez ogień skaczą i w tym czasie wieszczki czyli
Szamany pokazują swe kuglarstwa i sztuki. Zdarza się często, że kiedy kobiety
zbierają jagody i naczynia napełnione zostawiają za sobą, niedźwiedzie za
nimi skradając się wyjadają one. Bywają też zdarzenia, że niedźwiedzie porywają
kobiety i unoszą do lasów, a jednak im nic złego nie robią.
Opowiadał
mi tameczny ksiądz ewangelista godzien wiary, ośmdziesięcioletni starzec, że
mu przynoszono do chrztu dzieci, ale kiedy ujrzał że były monstra, cos
podobnego do człowieka i do zwierza, kazał żywcem zakopać.
ROZDZIAŁ 9: RELIGIA I OBYCZAJE KAMCZADAŁÓW
Kamczadale
we wszystkim czczą Boga, a wierzą najwięcej w słońce, miesiąc i ogień. Utrzymują
że to wszystko jest Bogiem, czego rozum i przemysł człowieka nie dokaże.
Kamczadale
nie mający żelaza i krzesiw, dostają ogień przez tarcie drzewa o drzewo, mając
do tego ze sobą siarkę i pewny rodzaj wysuszonej trawy, która jak len się
pali.
Jeszcze
niektóre są u nich dawne zwyczaje. Wiele używa dotąd siekier z krzemienia, jakich
dawniej używano, nie znając żelaza, którego im dziś Rosjanie dostarczają.
Na miejsce igieł używają ości rybiej a na miejsce nici suszą żyły jelenie,
które obrabiają na wzór naszych konopi i kręcą sznurki do uszycia sukien i
sandałów. W odleglejszych od portów koloniach, narody żyją w etykiecie
starożytnej, bo nikt u nich nie bywa.
Ze
skór jelenich wyrabiają zamsz na lato, spędzając sierść krzemieniem. Malują
różnymi kolorami te skóry, gdyż farb naturalnych maja pod dostatkiem:
suknie przyozdobiają zaś tamborowaniem, włosami zwierzęcymi i lśniącymi
trawkami. Sandały czyli obuwie bardzo pięknie wyszywają. Na zimę noszą
futra i kapturki na głowie, latem zaś mają odkryte głowy, wiele kos plecionych
przy końcu, do których różne konchy i kółka uwiązują. Tamborują twarze,
czoła i szyje, nakłuwając ością rybią do krwi, które potem smarują farbami
i to już zostaje na zawsze. Kobieta, najwięcej takiego wyszycia na sobie
mająca, jest według nich tym większą elegantką i tym bardziej dystynguje
się nad inne.
Robią
koszule z kiszek jelenich, które wyczyściwszy, zszywają jelenimi żyłami i od
dżdżu kładą na siebie.
Robią
też suknie z nurków morskich, które są niewypowiedzianej piękności, w
różnych kolorach odmieniając się. Dla osobliwości robią też suknie z kamienia
śludą zwanego, który daje się drzeć na najcieńsze arkusze papieru i służy
tam za szyby do okien. Suknia takowa w ogień rzucona nie spali się.
Kamczadale
bardzo są uprzejmi i gościnni. Co tylko ma w domu wszystkim przyjmuje gościa,
ofiarując mu nawet jedną z żon swoich. To dzieje się szczególniejszym
sposobem. Jak tylko gość zawita, prowadzi u niemu swą żonę, która trzymając
naczynie miedziane pod pachą, którego się zwykle używa w nocy, w obecności
jego, napełnia je, i tym go częstuje. Gość musi albo wypić albo przynajmniej
tym specjałem gębę wypłukać i wtenczas już ma prawo do niej jak do swojej
małżonki. W przypadku odmówienia mógłby postradać życie, bo krajowcy podobne
uchybienie biorą za wzgardę ich gościnności. Ten zwyczaj jednak wyjąwszy
Koryjaków, gdzie dotąd istnieje między Kamczadałami, znikać już poczyna.
Przypisać to należy lądowaniu cudzoziemskich okrętów i podbiciu Kamczatki
przez Rosjan.
Kamczadałów
związki małżeńskie. Kiedy się stara o pannę kawaler, posyła do niej pstrokatego
jelenia, którego jeśli zaplecie w trawy i kwiaty, pewnym jest jej ręki.
Już to panna w liczbie trzydziestu bab starych z krzykiem i skakaniem
niedźwiedzi uwija się przed nim, a rzeczony kawaler musi w tłok tych bab
przebijać się, włożyć jej na szyję z czarnych soboli halsztuch i w tym
czasie od każdej baby po kilkanaście kułaków odbierze i już prowadzi do
domu swojego na biesiady.
Kamczadale
i Kamczadalki nieustannie między sobą gadają i przepędzają wieczory długie,
opowiadając kto z nich co widział i jakie sny miewał. Lubią opowiadać
rzeczy niepodobne do prawdy, jakie im się zdarzyły widzieć na różnych wojażach,
bo się najwięcej najmują kupcom posyłającym okręty na wynalezienie wysp i
narodów nowych. Niektórzy opowiadali, że nad lodowatym morzem znajdowali,
ludzi po połowie człowieka, i jedna od drugiej części niedaleko leżały, a
gdy chcą iść zsuwają się do połowy i formuje się człowiek. Nazywają tych ludzi
Kambała, tłumaczy się to na polski język Flonderka. Inni opowiadali zaś
że spotykali ludzi śpiących z zamarzniętym soplem od nosa aż do ziemi, którzy
niby mieli być uśpieni aż do wiosny, których gdy ogrzeje słońce, ów sopel
ścieka, człowiek się budzi i żyć zaczyna: dają im nazwisko soplaki. Inni
zaś opowiadają, że znajdowali miasta i ludzi po których chodzili; dają im
nazwisko Krwiopiwcy. Kobiety między sobą opowiadają, że jedna widziała wychodzącą
bestię podobną do człowieka, z rozczochranymi włosami, ogniem ziewającą
z pyska. Inne też podobne opowiadają marzenia, a jedni drugich słuchają z
największą ciekawością i wierzą. Po zebraniu jagód, po wystawieniu posągów
i po odbyciu zabaw, wracają do domu.
Następuje
polowanie na wszelakie ptactwo, które biją w ten sposób. Robią siatki z tamecznej
trawy, uwiązują do dwóch wielkich żerdzi i stawiają po rowach i wąwozach
idących z gór do jezior. Tam całe ptactwo różnego rodzaju przebywa żywiąc
się orzechami wodnymi, a tak jest tłuste, że wysoko podlecieć nie może. Gdy
więc noc nadchodzi, owe ptaki ciągną rowami i wąwozami do wody świeżej do
rzek spadających, gdzie najmniej po kilka kóp w rozpięte siatki się plącze
i tak przez noc wielkie stosy tego zbierają. Ponieważ zaś tak wielka liczba
razem wpada, głuszą je miotłami i szyje odkręcają. Zjeść tego wprędce nie
mogą ale robią zapasy aż do wiosny. Kopią rowy długie, gdzie nakładają
różne drzewa pachnące a zwięzując po parze żyłami na żerdziach wędzą. Wykopawszy
na półtora łokcia dopiero chowają te ptaki i konserwują; które tak są
smaczne jak najprzedniejsze pulardy; to tylko że nadto są tłuste.
Skoro
nastąpi zima, z domów letnich, które mają jedne z kory, drugie ze skór jelenich,
wynoszą się do lochów podziemnych jurtami zwanych. Kopią w ziemi długie
korytarze i sale, cembrują wewnątrz drzewem i po czterdzieści lub pięćdziesiąt
osób zgromadzają się, to jest cała ich familia. Mają w środku komin, na którym
nieustanny trwa ogień; luft tylko jeden do mieszkania służy za okno i
drzwi. Miewa do tego jeszcze każde małżeństwo namiot z futer jelenich,
lampę od dwóch garncy wydrążoną z kamienia; nalewają wieloryba tłustością,
w miejsce knotu kładą mech wysuszony. Ta lampa pali się kilka dni, oświeca i
ogrzewa razem: przy niej kobiety odbywają wszelkie swe roboty i szycia. Mężczyźni
zaś robią małe pastki na sobole i po kilkadziesiąt ich narobiwszy,
biorą psy, zapas żywności i na długi czas odłączają się na polowanie sobolów,
które łowią następującym sposobem.
Wiedząc
gdzie ich jest największe mnóstwo, stawiają pastki na drzewach z pieczoną
rybą; soból przeskakując z drzewa na drzewo trafia na pastkę, spieszy do
ryby i zostaje w niej ujęty. Zostawiwszy pastki samym sobie przez kilkanaście
dni, myśliwi idą z psami między cedry, wypędzając sobole na drzewa i biją
z łuków tępymi strzałami, mierząc w sam łeb, żeby skóry nie popsuć. Przychodzą
później do swoich pastek, wybierają zapadłe sobole i z tą zdobyczą wracają
do domu, gdzie gromada różnych kupczyków z wódką, tytuniem i innemu cackami
na nich czeka. Te kupczyki za nic prawie nabywają prześliczne sobole, lecz
uczęstowawszy ich i zabrawszy zdobycz muszą uciekać, bo Kamczadale odurzeni
trunkiem gotowi im życie odebrać.
Pogrzeby
Kamczadałów. Nakładają wielkie stosy suszonych cedrów trzy lub cztery sążnie
wysokości od ziemi, i kładą na to nieboszczyka, wszystkie faworytne jego
sprzęta, zbroje łuki, strzały i łyżwy. Szamanka czyli Sybilla z rozpuszczonymi
włosami, w dziwacznym ubiorze, trzymając w jednym ręku palmę, w drugim
ogień, z rykiem niedźwiedzim rozpędzona bieży ku stosowi i zapala. Okropny
to widok gdy zacznie dochodzić ogień umarłego; kurczy się i rusza, a po
spaleniu Sybilla popioły rozsiewa odsyłając je Bogom.
Niektóre
narody chowają umarłych do kloców wielkości człowieka, odrębują okrągłe
drzewo z korą, wydrążają jak człek może się schować, druga połowę nakrywszy,
rozpierają w lasach między dwa drzewa pobliższe, niczym nie uwięzując,
które wiekami stoją.
U
Kamczadałów największe nieszczęście i głód, gdy morze nie wyrzuca wieloryba,
co się rzadko zdarza. Wieloryby zbliżywszy się do brzegu, już nie mogą się
wrócić na morze, bo cała forsa balansu ma się do ziemi. W najpóźniejszą jesień
największe bywają szturmy, porywają bałwany morskie wieloryby bliski brzegów,
łomią je i miotają nimi po kilkanaście razy; zabrawszy je z brzegu, znowu
na brzeg unoszą i wyrzucają. Tu dopiero następuje wielkie ukontentowanie
dla Kamczadałów; którzy z całej kolonii zbierają się, nakładają wielki
ogień i zaczynają naprzód losy rzucać między sobą, komu jaka cześć ma się dostać
wąsów od wieloryba. Najpotrzebniejsze są dla nich te wąsy, których używają
do obwodu łuków, na łyżwy dla siebie i na podbicie sanek.
Bywa
czasem, że nie mogąc się zgodzić, zabijają jedni drugich. Później zaczynają
transzerować wieloryba, odwalając ogromne bryły tłustości, gdyż w nim
mięsa jest mało. Tłustość ta służy im przez całą zimę do oświecania mieszkań.
Czas długi minie, nim oni wieloryba rozbiorą i przewiozą. Zaczyna już śmierdzieć,
wiatry morskie unoszą na ziemię te smrodliwe zapachy, co niedźwiedzie poczuwszy
idą stadami za owym wiatrem, nie zbliżając się nagle, ale po kilkadziesiąt
kroków postępując i wstrzymując się Kamczadale różnie ich straszą, nakładaniem
wielkich ogniów i krzykiem, lecz oni na to nie dbając coraz bliżej
przystępują tak, że mieszkańcy zmuszeni są opuszczać zdobyć i uchodzić do
swoich siedzib. Potem niedźwiedzie wpadłszy, już kończą wieloryba z pomoca
tysiącznych morskich czajek. Po upływie dwóch dni same już tylko widać kości,
z których wybierają pacierze grzbietowe i zawożą do osad na fundamenty domów.
W
niższej Kamczatce znajduje się roślina, z której wódkę pędzą. Podobna jest
cokolwiek do kopru naszego, wysoka na dwa łokcie od ziemi; a grubości palca
wielkiego u ręki. Roślinę tę zrzynają i w domach na słońcu wędzą. Sok jej tak
jest mocny, że za dotknięciem bąble i pryszcze narastają. Wszystko to znoszą
do komendanta, który mając już kocioł żelazny, umyślnie sprowadzony z Syberii,
pędzi wódkę następującym sposobem: moczy kilkanaście dni w beczkach te rośliny,
później kładzie w kocioł i do proporcji dwóch wiader wrzuca dziesięć funtów
sucharów; najprzód przez alembik przepędza i zaczyna iść wódka jak mleko
biała, potem to przepędzanie kilka razy powtarza, dopóki się nie
przemieni, w kolor zielony. Wtenczas staje się spirytus najmocniejszy,
przewyższający nasz arak; smak tylko zupełnie trawy. Najwięcej Komendant
kilka wiader tej wódki otrzymuje, za którą posyłając po innych narodach,
wielkie korzyści odnosi w sobolach i w innych futrach.
Komendant
w niektóre festyny wydaje bale, a nie mając innego towarzystwa, zaprasza tameczne
kobiety i mężczyzny. Pierwszą tam osobą jest tameczny Ewangelista i dwóch
oficjalistów, którzy w całej kompanii rej wodzą. Za ich przybyciem komendant
sprowadza szamanów i szamanki, aby pokazywali swe kuglarstwa i sztuki.
Tańce każde idą podług narodowego zwyczaju, najwięcej mruczeniem i pantominami
niedźwiedzimi. Niektóre kobiety w niższej Kamczatce oddzielają się od innych
kobiet i zaczynają tańcować jak je Anglicy i Hiszpanie uczyli. Mają dotąd
od nich wiele pierścieni i innych pamiątek. Niebezpieczna to rzecz kochać
się w Kamczadalce, bo gdy najmniejszą dostrzeże niestałość, natychmiast
przez zemstę struje trawami. Dla tej przyczyny w Kamczatce żadnego rodzaju
bydła zaprowadzić nie można, bo między najpiękniejszymi trawami są rośliny
trujące i szkodliwe.
Komendant
na tych biesiadach częstuje herbatą, swoją wódką, ryba i innymi produktami podług
tamecznego zwyczaju. Smutna jest pozycja nie mając w tym miejscu z kim obcować.
Gdy
już nie miałem żadnej nadziei uwolnienia i powrotu do mojej ojczyzny, zacząłem
myśleć o sposobach wydobycia się z tego nieszczęścia. Gospodarz i
strażnik mój, w którego domu mieszkałem, przypuścił mnie do konfidencji swojej,
który też był nieszczęśliwym, bo knutowany i posłany z Irkucka do niższej
Kamczatki. Był on mieszczaninem, ożenił się z Kamczadalką i miał dozór
nad rekwizytami okrętowymi. Po długim czasie, gdy już zupełnie do mnie
się przywiązał i wszystkiego się zwierzył, podał mi projekt ucieczki, zaręczając
jeszcze ze swojej strony dwóch namówić podobnie zesłanych na zsyłkę. Mieliśmy
zabrać trzy furmanki po siedm psów, najwyborniejszych biegusów, a przysposobiwszy
żywność udać się zamarzłymi brzegami Oceanu na cypel Azji do narodu Czukczów,
leżących przeciw mniemanej Ameryce wschodnio-północnej, kędy Cook przez
Sund przesuwał się i dla lodów do odwrotu przymuszony został. Zamiarem naszym
było przebywać tam czas niejakiś, dopókiby z przypadku nie przybył jaki
okręt wojażujący, do którego punktu niegdyś okręty angielskie i hiszpańskie
zawijały. Długo nad tym rozmyślając, sprowadził mój gospodarz jednego z
majtków, który będąc porwany od Czukczów, kilka lat w ich kraju mieszkał.
Ten niby dla zabawy mojej opisywał mi ich sposób życia, igrzyska i różne obrządki.
Przez cały czas swego pobytu pasł u nich jelenie a dla uweselenia oddali mu
ku pomocy wzgardzoną żonę, których mają po kilka. To ich przyjęcie najwięcej
mnie zastanawiało i wstrzymywało od projektów, gdyż podobnemu losowi musiałbym
ulec, nim bym się doczekał przypadkowego okrętu. Jednakowoż przed wykonaniem
naszych zamysłów, nastąpiło moje uwolnienie.
ROZDZIAŁ 10: WYPRAWA OKRĘTU DO JAPONII
W
bytności mojej wyprawiony był okręt do Japonii z wyrzuconymi na brzeg Kamczatki
Japończykami, którzy przede mną półtora roku już tam przebywali. Był to
okręt kupiecki, składający się z sześćdziesięciu ludzi i naczelnika
swego nazwanego Kadaiła.
Japończykowie nie żeglują po całym morzu, lecz
tylko trzymają się brzegów.
Katarzyna
Wielka chcąc Nipon zwiedzić i odkryć drogę, zrobiła litość w ich odesłaniu, razem
szukając tego narodu przyjaźni i handlu. Przez dwuletnie przebywanie moje
w niższej Kamczatce powrócił okręt, a Kapitan, który ze mną był w przyjaźni,
ofiarował mi kopię mapy, dla gabinetu zrobionej, cypla Azji z różnych wojażów
Cooka, La Perusa, mapy hiszpańskiej i swój wojaż do Japonii.
Wiele
mi ten Kapitan rzeczy naopowiadał o swojej podróży i o przyjęciu w Japonii.
Długi tam czas bawili, oczekiwając na respons Mogoła Cesarza Japońskiego,
który tym okrętem miał sobie przysłane pismo od Katarzyny Imperatorowej.
Z relacji tego Kapitana miała być odpowiedź niepomyślna, niby zawierająca
w takich wyrazach rzecz następującą:
1
. Że Japonia nie zna potopu świata i ma tak wielką ludność, że ledwo ziemia
wstrzymać ja może.
2
. Religia im broni przyjmować tych ludzi z powrotem, których los na zgubę raz
przeznaczył; bo się tak stało, że tym wszystkim ludziom głowy poucinano,
skoro tylko byli im przywróceni. Ostrzegali zarazem, aby podobnego miłosierdzia
nie czynić i od niższej Kamczatki tą drogą nie przybywać, bo inaczej życie
stracą.
Co
się tyczy handlu, dajemy wam naszej połowę pieczęci, abyście szli do tych
portów, do których przybywają Anglicy gdzie i was przyjmą. Zakazano im pod
karą śmierci, aby nie mieli żadnego handlu w ich porcie, tam jednak bawiąc,
wiele rzeczy pięknych i osobliwych wywieźli, jako to: parasony drewniane
zastanawiającej piękności, naczynia drewniane i różne materie.
Są
nad brzegami morza rozwaliny kamienne, gdzie różne się znajdują skamieniałości
i petryfikacje w wielkich bryłach, kryształy w kolorach różnych, sople
w rozmaitych figurach a dziwnie piękne. Trudny zaś do owych rozwalin
przystęp i z lądu i morza. Żadne w tym miejscu nie mieszkają narody, okręt
też żaden przystąpić nie może. Wojażerowie posyłają szalupy ku tym miejscom
i znachodzą wiele ułomków kryształów i miedzi. W tych miejscach dają się widzieć
góry miedziane, których wierzchołki z ubytą wodą czasem się pokazują.
Na
wyjeździe moim z niższej Kamczatki, powróciły kupieckie okręty z różnych wysp,
po pięcioletnim na nich pobyciu. Powynajdywali wyspy nowe i wzięli
wielkie zdobycze kamieni i futer rozlicznych. Opowiadali o różnych zdarzeniach
i przygodach swoich a między innymi mówili, że płynąc według przeznaczenia,
słyszeli od wyspiarzów, że koło gór miedzianych i kryształowych miał się
rozbić okręt, a jak krajowcy wnoszą, nie inny tylko La Perusa, bo w czasie tym
żadni inni ludzie nie wojażowali; La Perus zaś był tam wszędzie znajomy, gdyż
do wielu portów różnych zawijał. Z detalami nawet opowiadali, że okręt był
czerwono malowany.
Widziałem
u komendanta kilka sztuk konch, jak największy blat podługowaty i wkoło
perły wielkości fasoli. Miał on ten prezent od przybyłych tam okrętów. Widziałem
takoż u niego morskie dziwne twory a między nimi i raka. Korpus jego był wielkości
harbuza, a tysiączne nogi w kłębkach i w różnych festonach po kilkanaście
łokci długości. Ciekawość wielka widzieć go w wodzie z rozpuszczonymi nogami:
zowią to stworzenie Słońcem morskim.
Są
niektóre tradycje, ze kilkanaście familii posłanych na zsyłkę i osadzonych nad
rzeką Jenisej, miało się przedrzeć brzegami morza lodowatego, prowadząc
płaskie i szydłowate statki, które za naciskaniem lodów wciągały je na
ląd, skoro zaś lody odpędzone zostały przez wiatr od brzegów ziemi, szli w
dalszą podróż. Dwa niby do tej historii są dowody: pierwszy, że znaleźli
obraz wielki drewniany przy ujściu rzeki Jenisej do morza, który to obraz
cudami słynący był uniesiony z kaplicy między Irkuckiem a Jakuckiem; drugi
dowód, że Kamczadale polując na bobry nad morzem lodowatym, które wychodzą
z morza i na bryłach lodu spoczywają, zapędziwszy się za nimi, postrzegli
wielkie wyspy i podobne cerkwie do naszych; wnioskują więc, ze owe familie
tam przeszły i rozmnożyły się.
ROZDZIAŁ 11: WZMIANKA O BENIOWSKIM
Dochodząc
do niższej Kamczatki, dokąd było jeszcze dwa tysiące wiorst, zabrakło na
okręcie wody; przybyliśmy po drodze do portu małego Bolszereckim zwanego
i tam spoczywaliśmy.
Jest
na tym miejscu dość dość osiadłych Syberianów, różnych majtków i kilka familii
Moskali, dawno na zsyłkę posłanych. Była tam także cerkiewka i pop z liczna
rodziną. Dowiedziawszy się, że jestem Polak, opowiadali mi, że tu u nich
mieszkał zesłany August Polak, znany pod nazwiskiem Beniowskiego. Opowiedziano
mi całą jego historię i o szczegółach oswobodzenia, gdyż ci sami to opowiadali,
którzy byli świadkami jego tam pobytu i wyjścia. Co więcej jeszcze, że Kamczadale,
których Beniowski zabrał dla niedostatka majtków, byli z nim w Paryżu, a
później do straży mi przydani w niższej Kamczatce.
Następuje
opisanie w jaki sposób oni wrócili do swojej ojczyzny. Beniowski, albo jak
tam nazywano August Polak, dostał się w niewolę za Barskiej jeszcze
konfederacji. Gdy z niewoli uciekł był dwa razy z Tobolska, odesłany został
z portu Sybirskiego Ochocka przez zalew morza do Bolszerecka, z czterema
innymi niewolnikami. Potrzeba wiedzieć, że Moskale w porcie Sybirskim
nie mają żadnych okrętów, tylko najbogatsi kupcy moskiewscy, Irkuccy posiadają
małą flotylkę do czterech lub pięciu okrętów, i ciż sami prowadzą handel z
Kjachtą, która leży ku południowi, w bok Irkucka, przy granicy Chińskiej.
Kupców
niezmiernie kosztuje ta flotylka, lecz to wszystko się wynagradza zdobyczą futer.
Muszą posyłać z Irkucka wszelkie potrzeby okrętowe aż do gwoździa najmniejszego.
Wszystko się to transportuje końmi do wierzchowia rzeki Leny, rzeka Leną do
Jakucka, a stamtąd do Ochocka znowu końmi, przez trzy tysiące wiorst drogi.
Bywają przy tym i towary różne dla wysepnych narodów, jako to: tytuń,
paciorki kolorowe, żelastwa różne i spirytusy, którymi wszystkie bogactwa
od nich wydurzają.
Irkuccy
kupcy kupują u komendanta niewolników posłanych na zsyłkę, i okręty swoje takimi
ludźmi napełniają, dając im broń strzelecką, żywność i w umowie z nimi obiecują
czwartą część zdobyczy z podbicia narodów wynalezionych na oceanie.
Na
takim okręcie i z takimi ludźmi był posłany Beniowski. Przeszedłwszy przez
zalew morza Ochockiego do Bolszerecka okręt zazimował, a Beniowskiemu
wskazano to miejsce do przebywania.
Miał
czas Beniowski w ciągu podróży z tymi ludźmi poznać się i wszedł z nimi w przyjaźń,
która mu się w końcu przydała. Wyrozumiewał osoby, jakiego są sposobu
myślenia i determinacji, straszył tych strzelców, że idą z drapieżnymi
bić się zwierzętami, że równie utracą swe życie; co jeden drugiemu komunikował
pod sekretem, nic jednak nie wspominając majtkom, którzy w Bolszerecku
mieli swe domy i żony. Oświadczył im Beniowski, że ich wyprowadzi tego nieszczęścia,
jeśli mu zaufają, na co najchętniej przystali i miał już wszystkich po
sobie, którzy mu później poprzysięgli.
Gdy
już stanęli na miejscu, stawiony był Beniowski ze czterema innymi przed komendanta
Nilowa, w randze majora zostającego. Ten oświadczył im, że tu mają przebywać,
że dostaną gaży po jednym piątaku dziennie na żywność i odzienie, a kazał
aby resztę zarabiali sobie praca rąk własnych.
Beniowski
przebywszy tam czas jakiś i obeznawszy się z mieszkańcami, oświadczył komendantowi,
ze chce założyć szkółkę uczenia po rusku czytać i pisać, ile że ten język sam
dobrze posiadał. Komendant mając dobre serce z chęcią na to zezwolił, i tak
Beniowski zaczął mieć lepszą sytuację. Miał pop tameczny trzech synów,
niektórzy oficjaliści i majtkowie pooddawali swoje dzieci pod dozór i edukację
nauczyciela, których liczba do dwudziestu dochodziła. Nie zapomniał Beniowski
o swoim projekcie. Miał czas i sposobność z przybyłymi na okręcie strzelcami
i niektórymi majtkami porozumieć. Którzy nie mieli swych domów i żon,
wszyscy byli jednego z nim sposobu myślenia: trudność tylko zachodziła o
resztę majtków, którym nie można było sekretu odkryć. Czekał Beniowski
zbliżenia wiosny; dwa miesiące pozostawało mu jeszcze czasu, nim okręt
miał z portu odpłynąć, lecz sekret jego wydał się u komendanta, o czym
Beniowski uwiadomiony, widząc nagłe niebezpieczeństwo, śpieszył
ostatnim ażardem wykonać powzięte zamysły, aby uprzedzić swe aresztowanie.
Wziąwszy z sobą Chruszczewa, przyjaciela i wspólnika niedoli, przychodzą w
nocy do Nilowa komendanta chcąc go tylko aresztować. Znajdują śpiącego
na wznak, porywa go Beniowski za ręce, aby się oddał w areszt. Komendant
obudziwszy się złapał Beniowskiego za chustkę i gdyby szczęściem nie
rozwiązała się, pewnieby bo był udusił, a w tym momencie przyjaciel
Chruszczew nożem przebił na łóżku komendanta.
Po
dopełnionej historii Beniowski już się ogłosił komendantem mając kilkadziesiąt
strzelców za sobą, a mieszkańców z majtkami nie było nad osób kilkadziesiąt.
Kupiec
najwyższy komendant okrętowy od kantory Irkuckiej posłany, uciekł, żeby go
nie zabili i cała zdobycz na okręcie różnych towarów dla wysepnych narodów,
spirytusu i tytuniu dostały się w ręce Beniowskiego. Poczęstował swoich
przyjaciół spirytusem i tytuniem, co tam jest wielką osobliwością, i tak
dodał im męstwa. Majtkowie mający w tym miejscu domy i żony, pouciekali,
co było rzeczą najważniejszą w niedostatku majtków. Beniowski użył fortelu,
kazawszy zebrać żony i dzieci zbiegłych majtków i spędziwszy do cerkwi,
kazał wkoło obłożyć drwami, niby chcąc je popalić dla postrachu, aby mężowie
wrócili, co się tak stało, że dla miłości żon i dzieci popowracali z lasów
i oddali się na respekt komendanta.
Już
tedy nasz Beniowski w tym czasie był zupełnie panującym i pewnym, że zima
żaden okręt nie przyjdzie. Oczekiwał tylko pory wiosennej do wyjścia z
portu: był wszelako w obawie, bo nad morzem niektóre małe narody zostawały
pod władzą komendantów moskiewskich.
W
tej będąc niespokojności i lękając się, żeby go połączonymi siłami nie atakowali,
zabrał się zupełnie na okręt, chociaż jeszcze był w lodzie, z całą swoją
komendą i przesiadywał jak w fortecy.
Po
niejakim czasie różni komendanci od małych koloni, zebrawszy się do tysiąca
ludzi, atakowali Beniowskiego na okręcie, ale gdy z armaty bez kuli kazał
dać ognia, wszystko to poszło w rozsypkę: część nieznaczna tylko miała broń
ognistą, reszta zaś była z łukami.
Po
takowej rozprawie już się stał zupełnie bezpiecznym i czekał pory wyjścia z
okrętu. Wziął z sobą jednego ucznia, który był synem tamecznego popa i z nim
cały wojaż odprawił. Brakło jeszcze Beniowskiemu majtków, bo nie wszyscy
z lasów powrócili, przymuszony był w końcu zabrać kilkunastu Kamczadałów.
Gdy
już nastąpiła wiosna, puścił się w podróż na los ślepy, płynąc zawsze ku
stronie południowej i tak blisko miał dochodzić Ekwatora, że ledwo
wytrzymać mogli nadzwyczajne gorąca.
Wiele
po drodze znachodzili wysp i różnych narodów, nad czym robił obserwacje. Gdy
szczęściem Beniowski po wielu trudach i niebezpieczeństwach przybył do
Europy i zjawił się w Paryżu; oświadczył rządowi, że w czasie swojej
podróży znalazł wiele krajów i wysp nieznanych, dano mu eskadrę i puścił się
znowu na morze. Lecz po przebieżeniu znacznej wód przestrzeni, doznając
różnych przypadków, w czasie lądowania na wyspie Madagaskar zabitym
został. Kamczadałów biednych i syna popa zostawił w Paryżu, gdyż nie byli
mu przydatni.
Długo
ci nieszczęśliwi błąkali się: syn popa był ich przewodnikiem. Na szczęście
ktoś ich oświecił, że w tym miejscu jest pełnomocny poseł moskiewski. Udali
się więc do niego, a ten dał im protekcję i odesłał ich na okrętach angielskich
do Archangielska. Później stawieni byli do Petersburga, z których opowiadania
ułożono dziennik podróży Beniowskiego.
Katarzyna
II kazała dać im wolność i mieszkanie z pensją, na co się oni nie zgodzili, żądając
tylko powrócić do swojej ojczyzny. I w rzeczy samej tak się stało,
powróciwszy do niższej Kamczatki przystawieni mi byli do straży.
Opowiadali
mi dziwne rzeczy o Paryżu, bo tego pojąć nie mogli podług ich wyobrażenia i
sposobu pojmowania rzeczy.
Te
wszystkie wiadomości, o których tu wspomniałem, są opisane z opowiadania
ludzi tamecznych, którzy z Beniowskim razem przebywali w Bolszerecku,
gdzie i ja idąc na przeznaczenie moje przez kilka dni spocząłem. O dalszej
jego podróży nic nie nadmieniam bo historii jego wojażu nie czytałem.
ROZDZIAŁ 12: NA NARODACH ZNANYCH POD NAZWISKIEM CZUKCZÓW
Ku
cyplowi Azji do Czukczów blisko morza lodowatego osiadłych nie które kolonie
i miasteczka są zbliżone, w których różne narody zamieszkały, wiele Syberianów,
Moskali i posłanych na osadę. Po tych osadach są garnizony od napadu Czukczów.
Wiele tam przebywa kupców dla futer, gdzie najwyborniejsze znajdują się
sobole, popielice i lisy czarne, najbardziej dla Czukczów i Korjaków, z którymi
chcą mieć handel.
Jakoż
i byli zbliżeni do nich w dobrej harmonii i przez tłumaczów dokazali, że
było miejsce wyznaczone, dokąd Czukczowie z wielką liczbą i taborem na
jeleniach przybywali. Bardzo wiele od nich Moskale i Syberianie profitowali,
dając im za sobole, kuny i inne futra, w zamianę tytuń, żelazne garnki, paciorki,
różne żelastwa i inne cacka.
Kiedy
zabrakło Moskalom tytuniu mieszali liście od kapusty; na czym się Czukczowie
poznawszy, w końcu jeszcze dowiedli swoją cnotę i przyjaźń.
Gdy
już porozumieli się z sobą, częstowali ich Moskale tytuniem. Ponieważ zaś
Czukczowie mają zwyczaj zapalać lulki razem wszyscy i dym połykać, od
którego mocy zostają na czas krótki odurzeni; więc Moskale korzystając z
tej okazji, pozabijali swoich przyjaciół i wszystko im odebrali.
Od
tego czasu żadnej już z nimi nie mają zażyłości, ale są największymi ich nieprzyjaciółmi.
Idzie
Moskalom najwięcej o to, aby podbić Czukczów dla portu i odkrycia stamtąd
wschodnio-północnej Ameryki, którędy przez ciaśniny Cooka przechodził i
przyczyny lodów zwrócić się musiał.
Czukczowie
przejeżdżają na łodziach skórzanych i stają trzeciego dnia na brzegach Ziemi
Nowej a pomiędzy dwoma tymi ziemiami znajdują się trzy wyspy, które oni napadają
i odbierają z nich cały majątek.
Podług
wszystkich wojażerów, żaden tam duży okręt nie mógł dotąd wylądować. Jedni
dla miałkiej wody, drudzy dla mgły, inni zaś w małej liczbie nie odważyli
się widząc na drugiej stronie brzegu tłum ludzi. Nikt więc jeszcze nie wylądował
na brzegi mniemanej Nowej Ameryki i rzecz dotąd wątpliwa czy to jest półwysep
jaki, czy też ciągła ziemia, która się może łączy z Ameryką i innymi dalszymi
krajami.
Wnioski
tylko czynią, że to musi być Ameryka, ponieważ wiele drzewa i innych znaków
przypędza Ocean na brzegi Azji, ale dotychczas żadnej nie ma wiadomości
pewnej.-
Dostała
mi się mapa z przypadku najdoskonalsza cypla Azji i wysp na Oceanie przyległych
i wszystkich wojażerów, którzy tylko w jakim roku zawijali: z tej mapy nie
pokazuje się, aby którzykolwiek z nich potrafili wylądować.
Rosjanie
pozakładali blisko Czukczów cytadele w miejscach dla siebie najużyteczniejszych,
nad rzeką Anadyr, gdzie mieli największe połowy ryb i jeleni ale to nigdy
utrzymać się nie mogło, bardzo wiele ludzi z obu stron ginęło, w ostatku
Moskale przymuszeni zostali ustąpić.
Już
od tego czasu nie robią żadnej wyprawy tylko szukają ich przyjaźni. Ten odległy
nadzwyczajnie punkt na mało im się przyda, prócz portu aby mogli z czasem
odkryć mniemaną Amerykę.
Czukczowie
jest to naród od wszystkich innych różniący się wzrostem, pięknością, fizjognomią
i szczególną determinacją. Dzieli się na kilkanaście rodów i tyleż mają
swoich zwierzchników, wybierają zaś silnych, wysokich i odważnych.
Mieszkania ich i zwyczaje podobne są do innych ludów w tej stronie świata
osiadłych.
Na
zimę mają lochy w ziemi, na lato ze skór lub z kory szałasy.
Religia,
obrządki, palenie umarłych, są u nich jak u sąsiednich im narodów: prócz
tego, że bardzo starych i cierpiących w chorobie najbliższy przyjaciel zarzyna,
oświadczając najprzód, ze z czułego przywiązania nie dozwoli nikomu ale
swoją ręką skróci mu męczarni.
Czukczowie
trafnie strzelają z łuków, na jeleniach zręcznie jeżdżą i w zawody na łyżwach
jak ptaki latają. Wytrzymują zimna największe i prawie wszystko surowe
jedzą: chcąc ich pobić potrzeba ludzi im podobnych aby też wszystko wytrzymać
mogli.
W
czasie, kiedy Moskale na nich napadali w założonych cytadelach, a gdy oni widzieli,
że im podołać nie mogą dzieci swoje i żony zabijali, aby się nie dostały nieprzyjacielowi,
sami zaś z wielkiej odwagi ginęli.
ROZDZIAŁ 13: NASTĘPUJE MOJE UWOLNIENIE
Podczas
mojego pobytu w porcie Ochocku, kupiec ( o którym wyż nadmieniłem ) podjął
się rzeczy najniebezpieczniejszej dla siebie, bo z niewolnikiem
sekretnym i bezimiennym nikt rozmawiać nie może, a wiedzieć o nim pod karą
największą. Ten poczciwy kupiec wziął ode mnie listy i drogą handlu przesłał
je do Petersburga, gdzie w rok po śmieci Katarzyny II dostały się do rąk
Pawła I. Wziął przy tym inne listy do niektórych rodaków.
Pawłowi
pierwszemu winienem życie i wolność, bo on mnie wynalazł.
W
niższej Kamczatce i po innych cytadelach wyszukiwano przy mnie dwóch pułkowników
rosyjskich, z których jeden zwał się Krasnoszczoków, a drugiego nie
pamiętam. Byli oni zesłani od Katarzyny II w te strony, ale gdy nazwiska
przemieniono, znaleźć ich nie mogli. I ja w podobnej zostawałem sytuacji.
Prośba
pisana do Katarzyny II.
Najjaśniejsza
Pani!
"Zasługuję
na litość Twoją. Oto ja z nieszczęśliwego narodu Polak, wzięty w krwawym boju,
okryty ranami i zesłany w tę dziką i odludną krainę, gdzie głód i nędza i
wnętrzna zgryzota duszy, co mnie o moment mało nie pogrąża w ciemnościach
bezdennych, jedną się żywię i karmię nadzieją litości. Rzuć tylko okiem na
te dzikie i mało się różniące od zwierząt narody a powrócę do życia; gdzie
w słodkiej spokojności zawrę powieki.
Cóżem
ja winien nieszczęśliwy, że los mnie na łonie ojczyzny mojej urodził Polakiem,
że od dziecinnych lat oddany do wojska narodu mojego, służąc przez ciąg dwudziestoletni
nauczyłem się być wiernym ojczyźnie, od której życie, imię, majątek i
wszystko wziąłem co posiada człowiek szczęśliwy.
I
byłżebym tak niewdzięczny, abym w zawołaniu onej nie stanął na jej obronę.
Poszedłem
ja z narodem, poszedłem drogą, ale w ciemnym tumanie, gdzie i najznajomsi
zbaczać mogą, gdzie szukając ratunku łzami zlewają się gorzkimi. Otóż to
taka postać moja, gdzie wywieziony z ojczyzny i rodziny mojej, bym jako więzień
za ojczyznę kończył byt życia mojego etc" Reszty nie mogę sobie przypomnieć.
W
końcu drugiego roku, gdy już zupełnie pozbawiony byłem wszelkiej nadziei
oglądania kiedyś swojej ojczyzny albo uzyskania wolności, tym bardziej
spodziewałem się, że nadejdzie rozkaz skrócić życie morderczą śmiercią,
ile mi zawsze wmawiano do udręczenia, że najwięksi kryminaliści są
posyłani na egzekucję przykładnej śmierci dla narodów podbitych, aby się
nie buntowali. Człowiek ogarniony nieszczęściami, przypuszczał sobie
tysiąc imaginacji i czarnych myśli.
Trapiły
one bez ustanku i niespokojną czyniły duszę. W tak smutnej rozpaczy i oczekiwaniu
losu, przybiega gospodarz, w którego domu mieszkałem, zbladły, zadyszany
i wylękły donosząc mi, że okręt pokazuje się blisko portu. Ja mówię mu: powinieneś
się z tego cieszyć, a on powiada mi na to: kto wie, co przychodzi na nim,
smutek czy radość. Były tu bowiem takie przykłady, że komendant, chcąc
złupić narody i wydrzeć im wszystko, donosi guberni irkuckiej fałszywie, że
się buntują i nie są posłuszni, a gubernia w skutku tych doniesień dają
komendantowi moc i jus gladii.
Ten
tedy moralny człowiek wszystkie barbarzyństwa popełnia i majątki wydziera,
gdyż ledwo w lat kilka rząd guberni odbierał raporta. Teraz co rok mają
komunikację przez przybywające okręty kupieckie, które składają małą
flotylkę w porcie Ochocku.
Nie
wyszło godzin dwóch po uwiadomieniu przez gospodarza o zbliżającym się
okręcie, gdy wchodzi do mnie komendant z kapitanem okrętu, których ja spostrzegłszy,
pomimo tego, że byłem pierwej osłabiony, wpadłem w większą słabość, która
mi śmiercią groziła, mniemając, że mi wyrok śmierci mojej oznajmić mają.
W
tym razie usłyszałem od komendanta, że Paweł I zwraca mi życie i wolność. Z
początku nie wierzyłem, sądząc, że mnie przez to chcą przysposobić do
wytrzymania kary dla mnie przeznaczonej; tymczasem przezieram przez okno
pęcherzowe a dosyć światłe, czy się już nie palą stosy na moją egzekucję,
ile że tumulta ludzi zaczęły się gromadzić.
Komendant
i kapitan okrętowy sami nie wiedzą, jak sobie postąpić, gdy ja nie wierzę,
żem wolny i odpowiadam tylko, że kontent jestem iż dziś zakończę moje męczarnie.
Ale
gdy kapitan mając listę pierwszych osób Polaków, zacytował, że Kościuszko,
Wawrzecki, Niemcewicz, Potocki i inni są uwolnieni, dopierom uwierzył. Porywam
się z mojego siedzenia uczynić im grzeczność, ale w tym momencie z wielkiej
radości pochwiałem się i prawie bez zmysłów upadłem. Dostałem stąd choroby,
która mnie zawsze w pół dusiła, jak gdybym był czym przepasany. Doktora w
tych stronach nie używają, chyba jednych Sybillów czyli Szamanek, które
prócz cudów swoich leczą ziołami.- Komendant w tym razie kazał przynieść
spirytusu pędzonego z roślin tamecznych. Tego mi nalano w gębę, otworzywszy
wprzód usta kością na miejscu noża, czym w części się upiłem i całe usta spalone
zostały.
Puszczano
mi krew strzałą kamienną, ale więcej nie poszło nad łyżkę. Po niejakim czasie
ocuciłem się i przyszedłem do zmysłów. Proszę komendanta, aby mi dozwolono
pójść na brzeg oceanu, dokąd często chodziłem: odpowiada mi, że już
straży nie ma, chyba każę iść za sobą: tu już więcej wierzyć zacząłem, że jestem
wolny. Udałem się na brzeg Oceanu, z dawną moją strażą, gdzie mi się wszystko
opatrznie wydawało.
Przed
każdą burzą tysiączne pokazują się stworzenia i wszystko to z bałwanami posuwa
się ku brzegom, a mnie się zdawały w oczach różne procesje nasze, zakony
idące z krzyżami, niby mnie spotykając; szedłem naprzeciwko nich do morza
ale mnie wstrzymano, gdyż byłem pomieszany.
Za
powrotem do mojego mieszkania ledwo się mogłem przecisnąć dla natłoku mężczyzn
i kobiet, którym wprzódy nie wolno było się znajdować się u mnie. Każda z
kobiet przyniosła jakiś prezent; różne jagody, ryby, ptactwa z uprzejmością
ofiarowali. Na stoliku moim kamiennym znalazłem flaszkę araku, do czterech
funtów głowę cukru i świec małych woskowych pęczek: ten prezent zrobił mi
kupiec z okrętu. Wtem mój gospodarz donosi, że idzie tameczny ewangelista,
ksiądz, w ubiorze kościelnym z ewangelią i ze świtą śpiewaków. Jest bowiem
w całej Rosji zwyczaj, że z nabożeństwem przychodzą do domów i czynią
Bogu podziękowania, a osobliwie po jakim przypadku.
Był
to ksiądz wieku ośmdziesięcio-letniego, od dawna zesłany a razem dla oświecenia
i nauczenia wiary dzikich narodów: dla majtków i oficjalistów tam
przebywających. Miał ów ksiądz sześciu chłopców zabranych na wyspach Ekuckich,
pochrzcił ich i nauczył języka rosyjskiego, z których wykształcili się
tacy śpiewacy, że można ich z włoskimi porównać.
Postrzegam,
że prowadzą sędziwego księdza w kapie z ewangelią i trybularzem przed nim niesionym.
Starałem się ja też zrobić jakąś okazałość: na prędce zapaliłem do kilkadziesiąt
świeczek ofiarowanych mi przez kupca. Miałem też obrazek papierowy na
ścianie, wyobrażający Jana Chrzciciela, który jadąc przez kraje moskiewskie
za kieliszek wódki u żołdaka kupiłem. Wszedł do mojego mieszkania ksiądz
z wielką asystencją, gdzie się znajdował komendant z okrętu przybyłego,
mnóstwo ludzi i tamecznych mieszkańców.
Najprzód
śpiewał cztery razy ewangelię razem ze śpiewakami, które głosy tak zajmowały
serca, że żaden od łez wstrzymać się nie mógł. Ja, od maleństwa nieskłonny
do płaczu, zacząłem prawie ryczeć, co mi nawet zrobiło ulgę od duszenia
ustawicznych spazmów. Po skończonym nabożeństwie pousiadali w koło i nieprędko
mogli utulić z żalu. Potrzeba było wyprawić dla nich jaką ucztę, ale nie
wiedziałem z czego. Wtem przychodzi mi myśl poncz polski: miałem arak i cukier
od kupca, na miejscu cytryn miałem kwas z jagód bruszników, z którym ryby na
zimno jadałem, był bardzo gustowny.
Kazałem
wiec poncz robić w naczyniu kamiennym, objętości trzech garncy, do którego Kamczadale
nalewają wielorybią tłustość i używają za lampę. Filiżanek drewnianych japońskich
miałem część swoich a resztę przyniesiono od komendanta, u którego tam naczynia
bardzo wiele się znajduje. Gdy zgromadzeni przy ponczu siedzimy, dopiero zaczyna
każdy przypominać swoją ojczyznę ze łzami; ksiądz i komendant ubolewali,
że oglądać jej nie spodziewają się wcale. Ksiądz jako tam na zawsze zesłany,
a komendant przez długie tamże przebywanie od wulkanowych dymów i powietrza
długo nie wytrzyma.
Przy
owym ponczu odzywa się komendant, powiadając mi, że ja tu jeszcze lat trzy zabawię;
na com się zmieszał i zacząłem być słabszym. Rzekłem do komendanta, to ja
widzę zdradzonym siebie; odpowiada mi na to, że nie, bo ten okręt co tu
zaszedł dla wody i drew, przyniósł wprawdzie rozkaz uwolnienia, lecz jutro
wychodzi na wyspy oceanu i dopiero z powrotem za lat dwa lub trzy, jeżeli
nie będzie prędzej okazji, zabierze mnie z sobą. Oświadczył mi razem, że
dziś nie ma żadne sposobności żeby mnie odesłać, zwłaszcza, że zima już
nadchodzi. Rażony tak smutną wieścią, zacząłem na nowo rozpaczać i tracić
nadzieję oglądania ojczyzny.
Komendant
widząc mnie bardzo zmartwionego, kazał przyjść dwóm Sybillom czyli Szamankom
i zgadywać, jaki mnie los czeka: ja w tym czasie mając pomieszany umysł, wierzyłem
wszystkiemu co one przepowiadały.
Najprzód
te Szamanki pokazały się w porze wieczornej przy świetle w najdziwniejszych
ubiorach, i usiadły za oddzielnym stołem. Każda z nich miała białą suknie
z gronostajów: cała suknia we frędzlach z żył, traw kolorowych, konch, różnych
robaków i wiele skórek różnych myszy powypychanych. Na głowie kaptur z
odartej skóry rosomaka z zębami, a z tyłu wilczy ogon. Twarzy nie można
było rozpoznać, bo całe były tam borowane podług ich zwyczaju. Nad oczyma
wisiały frędzle z sierści jeleniej i każda z nich miała jelenią łopatkę.
Lampy kamienne przed nimi stały. Jedna z nich paliła kość nad płomieniem od
lampy, druga wybiegała z mieszkania, okręcała się wkoło patrząc na niebo, a
powróciwszy swoim językiem opowiadała swojej towarzyszce.
Komendant
zapytał się przez tłumacza, co one widzą? Odpowiadały mu: że okręt przychodzący
i wiele ludzi w różnych kolorach, których już dawno nie widziano. Zapytał
się znowu, że chce wiedzieć co się stanie z tym cudzoziemcem? Jak on prędko
od nas wyjedzie? Odpowiadają mu, że krótko będziem się z niego cieszyć, ponieważ
widzimy go stojącego w progu, w białej sukni z manatkami. Po tej radości i
smutku kompania się rozeszła a ja zostałem w niespokojności.
Już
sypiać zupełnie nie mogłem, cierpiałem nieustannie jakieś dławienia i sił widocznie
spadałem. W kilka dni przychodzi komendant i donosi mi, że okręt angielski
bez masztu oderwany od floty, przybył do naszego portu i wręcza mi depesze
do przesłania na Irkuck do Petersburga, do ich posła.
Miał
komendant rozkaz surowy w takich zdarzeniach donosić to guberni irkuckiej,
ile że Anglia na ówczas zostawała w największej harmonii. Był więc komendant
w wielkim ambarasie, że nie miał okrętu do przesłania oddanych sobie depeszy,
tym bardziej, że zima się już zbliżała.
ROZDZIAŁ 14: WYJAZD Z KAMCZATKI
Okręt
angielski, zostawszy naprawionym odszedł w swoje przeznaczenie. Pierwszych
dni listopada, gdy brzegi oceanu dobrze zamarzły, robi komendant wyprawę
ażardowną do Ochocka, dokąd już kilka podobnych wypraw czyniono, lecz z
tych ledwo dwie doszły, inne zaś dla wielkich mrozów i napadu Czukczów
lub innych narodów dojść nie mogły.
Komendant
jednak dopełniając swojego obowiązku, zaprzęga do trzystu psów i jeleni zbiera
świtę zbrojną, kilkunastu tłumaczów, ryb suszonych dla ludzi i psów równie
jak mięsa jeleniego na trzy miesiące przysposabia i zamarzłymi brzegami
oceanu wkoło tej całej ziemi, dziesięć razy dalej, niebezpieczniej i
trudniej jak morzem, puszczamy się w podróż. Do tej karawany i mnie
policzono za największą prośbą i obligacją ewangelisty, bo komendant nie
chciał mnie puścić, dając przyczynę, że żaden europejczyk nie zdoła tak
wielkiego zimna wytrzymać, a prócz tego są jeszcze tysiączne przypadki którym
ulec można.
Około
15 listopada 1796 roku, zaczęliśmy się sposobić do podróży. Komendant kazał
dla mnie zrobić sanki, gdzie pudło ułożone ze skór jelenich i niedźwiedzich
mało się różniło od naszej karety: okno miałem ze śluty (kamień tak nazywany).
Pojazd mój był bardzo ciepły, ile że miałem dwa psy żywe, kosmate, bo inaczej
nie wytrzymałbym zimna. Do tego jeszcze dał mi komendant na drogę, kilka
flaszek kamiennych spirytusu z traw tamecznych pędzonego, i to mi pomagało
do ciepła. Lubo byłem bardzo słaby, jednak udawałem zdrowego, bo by komendant
nie pozwolił mi wybrać się w tę podróż.
Nauczono
mnie na miejscu, abym mój tytuń i różne cacka na cząstki małe porozdzielał i
miał to w pogotowiu dla dania prezentów narodom, z kóremiby się można było
spotykać. Do mojego powozu miałem trzynaście psów zaprzężonych, dyszel
rzemienny bez lejców, jeden tylko pies przewodnik idzie w zaprzęgu. Kamczadał
zwykle usiadłszy bokiem na przodzie sań trzyma się za poklaski, lecz mając
łyżwy na nogach, mało co siedzi tylko wraz z psami leci. W ręku ma osztoł czyli
kij gruby, z żelazem na końcu dla wstrzymania psów i sań: gdy bowiem usiłuje
psy wstrzymać, obraca bokiem sanie i hamuje. Na wierzchu osztoła jest
wiele kółek żelaznych i dzwoneczków, czego się psy najwięcej boją, to
służy na miejsce batoga. Pies dobrany do przodkowania tak jest zmyślny, że
biegnąc ustawicznie się ogląda na skinienie i słowa Kamczadała, w którą
stronę ma się rzucić. Ponieważ żadnej drogi nie widać śladu więc trzymają
się brzegów ziemi jadąc podług kierunku gór najwznioślejszych a nad brzegami
Oceanu leżących, które i nazwiska swe mają.
Nastąpił
dzień wyjazdu, odprawione było nabożeństwo: tameczny ewangelista pobłogosławił
mnie i zrobił pamiątkę srebrną z napisami i wielu krzyżami w tych wyrazach:
"Tobie krzyżu kłaniamy się i zmartwychwstania drugiego oczkujemy".
Ten upominek drogi do dziś dnia u siebie konserwuję. Ów ewangelista mając
parafię swoją na pierwszej stacji zmiany psów, gdzie między Kamczadałami
wielu zamieszkiwało majtków i Syberianów, a których przez kilka nie był widział,
przy tej ekspedycji wybrał się z nami dla stwierdzenia chrztów i ślubów.
Pierwszy
raz jechałem takim ekwipażem. Było w ogóle ludzi do trzydziestu a więcej do
sta psów. Cały ten bagaż najprzód był prowadzony z góry nad brzegi morza,
ile że kolonia zawsze wysoko nad brzegiem morza stoi. Zaprzężono potem
psy na równych lodach, aby z miejsca nie poplątały.
Krzyknęła
razem cała świta najokropniejszym głosem i zabrząkali wszyscy swoimi osztołami,
u których, jak wyżej nadmieniono, znajduje się wiele kołków i dzwonków.
Wnosić wtedy można, z jaką szybkością psy ruszyły: zdawało się, że od tak
prędkiej jazdy powietrze głowę zrywa i cały już człowiek został odurzony.
Pędzą one z całej siły aż się zmordują, potem już biegną już powolniej. Sanie
i psy idą po wierzchu zlodowaciałego śniegu, dla tego jest niezmiernie
lekko; popasu nie bywa tylko nocleg. Nim z miejsca samego ruszą wprzódy
przez dwa dni psy głodzą, a stanąwszy na noclegu wybierają miejsca leśne
albo gdzie morze wiele drzewa powyrzucało: tam dopiero psy wyprzężone zwinąwszy
się w okręg zasypiają, a w godzin dwie każdy a nich dostaje po jednej suszonej
rybce i tym pokarmem trwa całą porę.
Cała
świta ma dość pracy, bo musi na każdym noclegu wielką w śniegach wykopywać
jamę i sięgać aż do ziemi. Kopią ulice jakby do jakiego zrębu i niezmierne
nakładają ognie. Wiatr tam nie dochodzi, prócz mrozu wielkiego. Ja do mojej z
futer karety sypiać chodziłem; ubierając się dubeltowie, zawsze cierpiałem
zimna największe, bo byłem chory.
Jak
dzień nastaje, zaprzęgają psy i puszczamy się w dalszą drogę. Szóstego dnia
zbliżyliśmy się do pierwszej kolonii ale niw mogliśmy trafić, bo mieszkania
w ziemi zupełnie śniegiem zawiało. Niektóre psy, co bywały w tym miejscu,
pokładły się i dalej iść nie chciały. Poznały, że w tych miejscach są mieszkańce:
pospuszczano psy, niektóre z nich zaczęły szczekać i natychmiast odkryto
kolonię, gdzie powychodzili Kamczadale i my z ekwipażami zbliżyliśmy się.
Okno czyli luft okopcony był dymem, którędy po drabinie musieliśmy do lochów
włazić. Ja, że byłem chory i bardzo grubo ubrany, spuszczono mnie na
sznurach. Kobiety wszystkie okurzały nas głowniami z dymem, abyśmy im zarazy
lub ospy nie przywieźli. Usiadłem koło ognia i zacząłem gotować herbatę. Cukier
lodowaty i kociołek miedziany miałem przywiązany do pasa, gdyżby to zaraz
ukradli. Uderzony powietrzem smrodliwym owego mieszkania, zacząłem
cierpieć wielkie nudności, wołam więc ewangelistę, lecz go nie było, bo poszedł
po korytarzach witać mieszkańców pracujących i bawiących przy lampach
swoich. Po niejakim czasie wraca ewangelista do ognia i zaczynamy pić herbatę.
Poprzynosili za nim wiele soboli, gronostajów i wyporków jelenich.
Mówi
wtem do mnie ewangelista, że ja, mieszkając przez lat dwa w niższej Kamczatce,
nie wiedziałem o ich skarbach, które się tam znajdują. Jakoż rozwija korę
brzozową i pokazuje mi kilka grzybów suszonych powiadając, że one są cudowne,
rosną na jednej tylko wyniosłej górze blisko wulkanu.
Uważ
Panie, rzecze Ewangelista, że te futra dostałem za grzyby i oni gotowi cały
majątek oddać gdybym ich posiadał więcej. Te grzyby mają taką własność,
że kto ich zje, widzi swoją przyszłość. Ponieważ nie mogłem sypiać, radzi
mi więc, abym zjadł jeden. Wahałem się długo, lecz namyśliwszy się zjadłem
połowę, co mi najmilszy sen sprawiło. Ujrzałem się nagle w najprzyjemniejszych
i najgustowniejszych ogrodach, wśród rozlicznych kwiatów, między kobietami
ubranymi w białe suknie, i fetowały mnie różnymi owocami i jagodami i tysiące
innych przyjemności. Spałem dwie godziny więcej nad mój sen zwyczajny.
Na
drugą noc namawia mnie abym zjadł całego. Ja byłem już odważniejszy, zjadłem
grzyb cały i w kilka minut zasnąłem. Obudziłem się w godzin kilka, niby
posłany z tamtego świata, aby mnie ten ksiądz wyspowiadał. Mogła być północ,
gdy zbudziłem Ewangelistę, który wziął stułę i mnie spowiadał. W godzinę
zasnąłem znowu i spałem aż do dwudziestu czterech godzin. Nie śmiem o moich
w tym śnie okropnych widzeniach nadmieniać. Przez com przechodził i com widział.
Później przywiódł mnie ten grzyb do wielkiej niespokojności i melancholii,
bo temu wszystkiemu długo wierzyłem. Ostrzegałem też mojego Ewangelistę,
co on złego robił, aby się poprawił. Bo to wszystko widziałem i przyszłość
swoją: co mnie tym więcej czyniło niespokojnym a później niektóre z tych
sennych marzeń sprawdziły się na jawie. Nadmieniam tylko, że od powzięcia
rozumu czyli od lat pięciu lub sześciu, postępowanie całego życia w dalszych
latach; wszystkie osoby jakie tylko znałem w życiu i którymi przyjaźń mnie
łączyła; wszystkie zabawy i czynności z kolei, dzień po dniu, rok po roku,
i przyszłość następną, wszystko to widziałem przed sobą.
Po
wypoczynku trzechdniowym pobłogosławił mnie Ewangelista i pożegnał się ze
mną. Zrobiwszy zapasy żywności dla psów i ludzi, niektóre słabsze psy pozamieniawszy,
wzięliśmy dwóch nowych przewodników i puściliśmy się w nową podróż.
Przez
kilkanaście dni nie widzieliśmy żadnej kolonii. Potrzeba było jechać bliski
ziemi Czukczów, byliśmy w największej obawie aby się z nimi nie spotkać,
co nas później nie minęło, ponieważ oni zawsze napadają i rozbijają nie
cierpiąc Syberianów i Moskali.
Mieliśmy
dla nich niektóre przygotowane prezenta w tytuniu, szkiełkach, i innych cackach:
do tego jeszcze mieliśmy tłumacza, który dobrze posiadał ich język, a
mimo największego pośpiechu w jeździe, nie mogliśmy ich uniknąć. Do trzydziestu
Czukczów jadących na jeleniach z polowania, niektórzy w czółnach, bo taki
mają zimowy ekwipaż, napadli na nas. Tłumaczowi winniśmy ocalenie życia.
Ten demonstrował im naprzód; że wiozą człowieka z niewoli, który równie jak
i oni bił się za swoja ziemię; dziś go wraca i przyzywa Car biały, o którym
proroki im opowiadają, że jest bardzo skrzydlaty i po kilka światów unosi.
Mieli z sobą wiele soboli poprzewieszanych z mięsem, bo w sidłach były łowione.
Przyskoczyli najpierw do mojej kibitki, zdarli kaptur futrzany i
przypatrywali się twarzy, którym ja zaraz przygotowane prezenta dawałem.
Byli z tego bardzo kontenci i wzajemnie wrzucili do mojego powozu kilkanaście
soboli i trzy lisy na wpół czarne. Tak tedy niespodziewanie i szczęśliwie
rozstaliśmy się z nimi, którzy przed kilku laty dwie ekspedycje posłane
rozbili. Wszyscy więc Kamczadale i cała świta była mi wdzięczna za swe
ocalenie, a najwięcej tłumaczowi, któremu zrobiliśmy składkę w tytuniu i
innych cackach.
Na
każdym miejscu nocleg odbywał się pod gołym niebem, gdzie w najtęższe mrozy
wypadało zawsze śnieg kopać i dobierać się do ziemi dla rozłożenia ognia,
o czym wyżej nadmieniłem, mówiąc, jakim sposobem psy karmią i noclegują.
Przybyliśmy
do kolonii czyli miasteczka od kilku set domów zwanego Iżygińsk a zamieszkałego
przez wielu Syberianów i Moskali.
Była
tam komenda do kilkudziesiąt ludzi zbrojnych dla zasłonienia narodów przez
napadami Czukczów. W tym to miejscu spoczęliśmy dni kilkanaście, ponieważ
byłem słaby bez nadziei życia. Słabość moja powiększyła się jeszcze, gdy
mnie z zimna do ciepłego domu wniesiono. Nie było doktora gdzieby się zaradzić,
tylko niejakiś stary, odstawny żołnierz puścił mi krew w ilości pół garnca
i tym bardziej mnie osłabił. Z owej krwi w godzinę zrobiła się czarna woda.
Dostałem największych potów, z oczu strumieniami woda się lała; dławienia
ustawiczne i milionowe kłucia na całym ciele. Po kilkunastodniowym wypoczynku
mało mi się polepszyło; jednostajne symptomata nie ustępowały.
Na
drugi miesiąc przybyliśmy do portu Ochocka, skądem się wprzódy ambarkował na
okręcie. Byliśmy napadnieni od burzy ziemnej, w której śnieg tak się
kręci, że wśród dnia ciemność nocna nastaje. Gdyby nam przyszło było stać
kwadrans na jednym miejscu, zostalibyśmy nieochybnie zasypani z całym
ekwipażem; lecz my natychmiast uciekaliśmy pod skały lub do gęstych
borów, spiesząc niekiedy psom na ratunek, aby nie poginęły w śniegu; trwała
ta burza blisko trzy dni. Zabrakło nam żywności a jeszcze na dni kilka byliśmy
od Ochocka odlegli.
Dla
oszczędzenia żywności dla psów, Kamczadale byli zmuszeni zjadać psy same. Już
nam przychodziło ginąć w tym miejscu. Psy nie odbierając swej porcji
zwyczajnej, na siłach ustawały i między sobą się gryzły rozrywając słabsze.
Żadnego futra, rękawic ani kaptura przed nimi położyć nie można było, bo to
wszystko z głodu porywały i zjadały. Ja miałem cokolwiek jeszcze żywności,
jako to: mięso odgotowane jelenie, trochę ryb więdłych i część małą okruszyn
sucharów w woreczku skórzanym, co mi komendant udzielił na drogę. Miałem
prócz tego herbatę i trochę wódki, a ten cały mój magazyn idąc spać pod
głowę kładłem, gdyżby mi to ukradziono.
Wypadało
nam jeszcze przebywać miejsce z całego wojażu najokropniejsze, przez górę
bardzo wyniosłą, która Rosjanie i Syberianie nazywają Babuszka.
Właziliśmy
na tę górę z niewypowiedzianą trudnością. Przez kilkanaście dni nieraz sanie
i psy w tył się cofały. Spuszczaliśmy się z jej wierzchołka mając u nóg niby
łyżwy nabijane gwoździami, podobne do szczotek. Za siedzenie służyły nam
małe czółenka z rzemieni, a na ręku rękawice z gwoździami. Psy wyprzężone
same się spuszczały zlatując kłębkiem tak poplątane, że się wstrzymać nie
mogły. Ekwipaże staczano, my zaś wszyscy zjeżdżaliśmy na owych czółenkach.
Niebezpieczeństwo a raczej niepodobieństwo było przeprawić się przez tę
górę, gdyby nie krzaki cedrów wyglądających z pod śniegu, za któreśmy się
chwytali, straciwszy równowagę niewątpliwa czekała nas zguba.
Spuściwszy
się z owej straszliwej góry spotkaliśmy Tunguzów z wielką trzodą jeleni, u
których znaleźliśmy pod dostatkiem wszelkiej żywności dla siebie i psów.
Tunguzowie byli nam wielce radzi; zabili młodego jelenia, którego język
sam gotowałem i był bardzo smaczny. Tu wszystkie narody na każdym weselu i
biesiadach nim traktują i bez niego obejść się nie mogą.
Nazajutrz
przybyliśmy do portu Ochocka, skąd dawniej wypłynąłem, udając się do niższej
Kamczatki.
ROZDZIAŁ 15: PRZYBYCIE LĄDEM DO OCHOCKA
Znalazłem
w tym miejscu tegoż samego komendanta kniazia Myszyńskiego, Jegora Pietrowicza,
najgorszego tyrana, z którym odbywałem podróż na wierzchowych koniach z
Jakucka do Ochocka.
Bawiłem
w tym porcie dwa miesiące, dopóki nie przyszła karawana z Jakucka z różnymi
rekwizytami do okrętów, podług zwyczaju. Konie były najęte przez kupców
Irkuckich, którym dałem kilka soboli i dwa lisy bure; za co mnie dostawili
na powrót do Jakucka.
Miałem
bardzo wiele petryfikacji różnych, jedne darowane na pamiątkę od tamecznych
oficjalistów, drugie mojego własnego zbierania. Miałem też suknie najdziwniejsze,
w których Sybille odprawują swoje ofiary; koszule z kiszek ryb morskich,
suknie z kory, ptaków morskich i kamienne ze śludy, wszystko to komendant
w Ochocku odebrał. Niektóre szczątki pozostałe tych ubiorów, jedne złożyłem
w świątyni Sybilli w Puławach, drugie w Porycku w kolekcji Tadeusz Czackiego.
Nim
wyjechałem z Ochocka byłem najbardziej chory. Uformował mi się nie wiedzieć z
czego, guz niżej piersi większy od dojrzałego jabłka. Ten guz sprawował mi
największe nudy i dławienia. Doktora tam nie było żadnego, któryby mógł
ratować, ale mój gospodarz doradził mi udać się do tunguzkich Szamanek,
które większą moc mają robienia cudów niż kamczackie.
W
takiej tedy nieszczęśliwej sytuacji postradawszy zmysły, zupełnie oddałem się
ich leczeniu. Najprzód sprowadza on dwie Sybille, aby mnie widziały i zadecydowały
o mojej chorobie. Przyszły więc dwie najszkaradniejsze baby w swoich dziwnych
ubiorach; oglądały mnie, dotykały się guza i odskakiwały powiadając, że
kamczadalskie Sybille przez zazdrość nasłały na mnie swojego diabła i
kość do morza wrzuciły: trudno będzie go wypędzić, ale my go wypędzimy.
Gospodarz naucza mnie , aby na to wszystko zezwolić, co one zechcą robić.
Kazał jednak zapłacić im wprzódy i sam został nagrodzony.
Gospodarz
był to Syberianin, w garnizonie Ochockim odstawny majtek. Usłuchałem jego
rady we wszystkim. Najprzód Sybille przyniosły z sobą suche cedrowe drewka
i dużą kamienna płytę, na której rozłożyły ogień a mnie kazały usiąść niezbyt
wysoko i nie lękać się niczego. Potem zaczynają swoim językiem coś do ognia
gadać, jedna z nich zaczyna pełznąć do mnie z ryczeniem głosu niedźwiedziego
i zbliżywszy się na krok, rzuca się na mnie szarpiąc zębami wszystkie suknie
aż do samego ciała, gdzie guz był uformowany. Zaraz potem upada na wznak, zostaje
jakby w konwulsjach i do rozpalonego ognia toczy się. Gospodarz w tym momencie
ostrzega, abym patrzał na jej gębę. Jakoż postrzegam, że ma kręcącego się w
zębach dużego czarnego robaka, i powiada mi gospodarz: widzisz panie, że
dobyła diabła. Druga jej towarzyszka wyrwała z gęby i na stos rzuciła,
poczym zaczęły niezmiernie cieszyć się i skakać, że otrzymały zwycięstwo.
Wziąwszy
swą zapłatę odeszły. Gdy mnie odurzali owem kuglarstwem, zdawało mi się
przez imaginację, że czuję jakieś ulżenie, lecz nazajutrz wróciłem do dawnego
stanu. Udaliśmy się w dalszą podróż do Jakucka z powracającym transportem:
popasy i noclegi odbywaliśmy sposobem pierwszej drogi.
Droga
nie była mylna, bo końskimi kopytami usłana; gdyż od czasów niepamiętnych karawana
tędy przechodząc, ustawicznie wiele koni utraca pod ciężarem i od samychże
niedźwiedzi.
Stanęliśmy
w Jakucku, skąd niedługo do Irkucka ruszyłem. Prowadza do tego miasta dwie
drogi. Kupcy z większymi ciężary różnych futer i zdobyczy, płyną rzeką Leną
naprzeciw wody i zaledwie na dzień mil cztery ujść mogą; tak niezmiernie
jest bystra.
Inna
droga po nad brzegami rzeki jest poczta konna.
Kilka
dni jechałem wodą, ale znudziwszy się do ostatka i będąc osłabiony, wziąłem
pocztę konną. Miałem wszelkie wygody po stacjach, gdzie posłani na zsyłkę
koloniści byli osadzeni. Żyją oni rybami, sieją też jarzyny i ogrodniny,
biją zwierza i tym opłacają podatek skarbowy. Za brzegami Leny żadnych nie
ma osad, tylko kraina bezludna i dzika, gdzie same najwynioślejsze skały i
przepaści, niskimi borami pozarastałe. Tu jednak natura jest dziwnie
piękna. Jadąc albowiem nad brzegami Leny, widać formujące się z wyniosłych
brzegów kamiennych różne piramidy jakby miasta jakie, których sytuacja
co ćwierć mili się zmienia. Tysiączne kaskady z gór spadają do rzeki; kamienie
świecą się ponad brzegami Leny. W przejeździe moim do Kamczatki nie były mi
te kolonie i narody znajome, ponieważ rzeką byłem wieziony.
Na
każdej stacji koloniści byli gościnni, nie wymagali zapłaty za żywność i za inne
usługi. Opuszczając jakie miejsce miałem zawsze konwój i każdy mi zawsze
opowiadał o swoich awanturach. Znalazłem bardzo wielu niewinnych, podług
ich opowiadania. Było między nimi różnego stanu ludzi.
O
trzysta wiorst od Irkucka spotkałem dzikie ludy, których zowią: Brackie narody
i te mnie dostawiły końmi w powozach do Irkucka.
Te
narody są liczne, maja wiele koni i bydła; z całym swoim taborem wynoszą się
na zimę do lasów i tam przemieszkują. Na lato zaś dla paszy bydła wracają na
płaszczyzny koło Irkucka leżące.
Cały
ten naród na jednym prawie rozkłada się miejscu i do dwóch mil zajmuje ziemi.
Robią doczesne z ziemi lepianki, co z daleka wygląda jak najogromniejsze
miasto. Nad każdym niemal mieszkaniem są powywieszane skóry jelenie na
bardzo długich żerdziach, co znaczy ofiarę dla Bogów. Ubiory tych ludów
są dziwaczne, ze skór i jelenich i końskich. Fizjonomie najstraszniejsze,
twarze oliwkowate i szerokie; religia pogańska; szamanki czyli sybille
i u nich są w modzie. Roli nie uprawiają, chociaż ziemia jest żyzna w okolicach
Irkucka. Żyją mięsem, mlekiem koni i bydląt. Opłacają podatek częścią w
pieniądzach, częścią w futrach, które za sprzedaż koni i bydła dostają.
ROZDZIAŁ 16: POWRÓT DO IRKUCKA
Gdym
wjeżdżał do Irkucka na rogatkach wzięto mój paszport i kazano czekać: a że
byłem w ubiorze Kamczackim lud zaczął się gromadzić, dla przypatrzenia
się temu ubiorowi. W godzinę komendant przyjechał, zabrał mnie z sobą i odwiózł
do wyznaczonej kwatery stosownie do rangi.
Chciał,
abym się zaraz udał do Jenerał-Gubernatora; odprosiłem się atoli, że
strasznie zdrożony i chory jestem a nie mam się w czym prezentować, prócz
tego dzikiego stroju. Zabawiwszy komendant kilka minut zostawił mnie na
kwaterze i sam odjechał.
Był
to dom kupca, który postrzegłszy u mnie sobole, gronostaje i inne futra, natychmiast
kazał przynieść sukna szaraczkowego, które jest tam niezmiernie drogie,
przy tym bielizny i inne rzeczy do ubrania się.
Trzeciego
dnia już cokolwiek wypocząłem i po europejsku byłem ubrany, a starą garderobę
kazałem wynieść na dach do przesuszenia, co sprowadzało tłumy ciekawego
ludu. Tegoż dnia komendant przyjechał i zawiózł mnie do Jenerał-Gubernatora,
dokąd dojeżdżając spostrzegłem ogromny dom drewniany i do dwóch set ludzi
wartę. W samym Irkucku trzy pułki utrzymują oprócz jazdy, ponieważ okolice
pełne są rozmaitej hordy. Granica Chińska jest w pobliżu, a prócz tego
wiele niewolników z różnych narodów i różnego stanu od dawna tam zamieszkało.
Miasto jest bardzo rozrzucone: domów liczą do czterech tysięcy, z tych
kilkadziesiąt murowanych i kilka cerkwi architekturą chińska, tatarską
i ruską zabudowanych.
Komendant
wprowadził mnie na salę obszerną, gdzie postrzegłem kilku orderowych jenerałów
stojących nieśmiało i pokornie, gdyż potrzeba wiedzieć, że tameczny
Jenerał-Gubernator ma jus gladii.
Gdy
mu doniesiono o moim przybyciu, wyszedł do mnie, a wziąwszy za rękę poprowadził
do swojego gabinetu, posadził koło siebie i zaczął prezentować mnie,
przybyłemu w tym dniu z Petersburga od Pawła Jenerałowi Sumowowi, który
był przysłany do przeglądu tamecznych wojsk, i tenże jenerał przed moim wyjazdem
wiele rzeczy dla mnie pochlebnych nagadał.
Zaczyna
do mnie jenerał Sumów mówić, że się zna ze mną tylko przez huk broni i dym prochowy.
Wtem Jenerał-Gubernator bierze mnie za rękę powiadając: słyszałem, że
byłeś dobrze położony u Kościuszki; tym bliżej proszę koło mnie siedzieć,
ja takich ludzi kocham, którzy gorliwi dla swojej ojczyzny. Dodał jeszcze
te słowa: ja kraj polski i wielu bardzo Polaków znam, bom lat kilka w Polsce
konsystował po różnych prowincjach. Mówił zaś bardzo dobrze językiem
polskim. Był to człowiek bardzo uczciwy, sprawiedliwy i moralny, co mu cała
powszechność przyznawała. Był on rodem Hanowerczyk, nazywał się
Krzysztof Andrejewicz Treiden.
Pomimo
wielkiej surowości Pawła, on do tysiąca nieszczęśliwych utrzymywał w Irkucku,
którzy podług ukazu powinni być natychmiast rozwiezieni po różnych miejscach:
jedni na osady, drudzy do kopalń, inni do zamknięcia po cytadelach. Podczas
mojej bytności w Irkucku, wielki był napływ ludności dla przybyłych z
Rosji osób, jako to żony z mężami, dzieci za rodzicami, przyjaciele i słudzy.
Oni tu wszyscy zmierzali wiedząc, że to miejsce jest portem dla nieszczęśliwych
wygnańców przez Pawła Pierwszego.
Jenerał
Sumów, przybyły z Petersburga, wziął mnie z sobą pewnego wieczora i zawiózł
do Komendanta na kolację. Był to dzień imienin żony jego, która należała
do dworu Imperatorowej, a on sam z gwardii: oboje ludzie bardzo moralni.
Przybywszy
do jego domu, zastałem stół ubrany na osób kilkadziesiąt, drzewami chińskimi
ozdobiony. Deser z różnych bakaliów i fruktów chińskich. Kolacja była od
samych galaret, zwierzyny, ryb najprzedniejszych i lodów.
Zasiadali
ten stół sami nieszczęśliwi: różnych rang osoby, kobiet bardzo wiele pięknych
i dystyngowanych, lecz w postaci najsmutniejszej, które za mężami poprzyjeżdżały.
W
tym mieście bawiłem dni kilkanaście, gdzie trzeciego dnia po przybyciu, oddał
mi wizytę guberski kaznaczej dopominając się o zwrot rocznej pensji
niewolniczej. Miał bowiem rozkaz wypłacić z góry na lat dwa jadącemu w
przeznaczenie moje, ponieważ tam dalej żadne pieniądze nie kursują, za co
nakupowano dla mnie sucharów, krup, tytuniu etc. a co wszystko gdy się
okręt rozbijał w niwecz poszło, prócz jednego tytuniu, któremu nic nie szkodziło.
Powiada mi więc, że od momentu uwolnienia mojego zakończyła się gaża: nieszczęściem
moim, że w rok dopiero doszła wiadomość uwolnienia, a pieniądze skarbowe
za rok potrzeba wrócić. Rzekłem mu na to: W.Pan widzisz, że żadnego nie mam
sposobu ani tego opłacić ani za co do kraju dostać się. Po tej wizycie odjechał,
zaczynam być niespokojnym i rozpaczać; w której to najsmutniejszej rozwadze
przychodzi Sowietnik, który był kapitanem sprawnym w Jakucku, w czasie
gdym był wieziony do Kamczatki. Ów Sowietnik kilka razy mnie zapraszał do
domu swojego, gdzie z komendantem bywałem. Człowiek bardzo uczciwy i bogaty
w futra, nazwiskiem Anton Sciepanowicz Hornowski, z krajów Polskich dawniej
zabranych, i ten dał mi sposób dostania się do swojej ojczyzny.
Najprzód
zapłaci pretensję Kaznaczejowi, za to żem rok dłużej siedział w niższej Kamczatce
po wyszłym ukazie; za cztery tysiące wiorst do Tobolska na cztery konie
dał mi futro, część pieniędzy i zapasy do życia, co to wszystko uczyniło rubli
asygnacyjnych pięćset. Tenże sowietnik Hornowski kazał dać kartę na te pieniądze
wexlową kupiecką i odesłał ją do Petersburga bratu swojemu, pułkownikowi
odstawnemu tam mieszkającemu.
Gdy
w lat sześć po przybyciu do kraju byłem w Petersburgu dla odzyskania majątku
spadającego na mnie, tenże podpułkownik przychodzi do mnie z policją,
składa wexel i każe płacić sobie alterum tantum; gdyż prawo wexlowe w pięć
lat za nieopłacenie pozwala tyle zyskiwać. Wtedy to byłem najbardziej zaambarasowany,
nie mając sposobności wypłacenia owego długu. Na szczęcie moje znalazł
się przyjaciel, który za mnie zapłacił, pułkownik były wojsk Polskich Tadeusz
Widzki. Tenże dał mi więcej dowodów swojej przyjaźni w interesach moich, i
nie mogę zamilczeć przez wdzięczność.
ROZDZIAŁ 17: POWRÓT DO TOBOLSKA
Mając
tedy zapłacone konie i inne zapasy, pożegnawszy się z niektórymi osobami, ruszyłem
w dalszą podróż do Tobolska. Jeden z tamecznych obywateli dał człowieka,
abym go zawiózł do miasta Moskwy. Z którym miałem wielki ambaras i nieszczęście.
Był to pijak w najwyższym stopniu, na kilku stacjach namawiał zwoszczyka,
aby mnie mogli zabić. Ja będąc ostrzeżony a nie mając innego sposobu pozbycia
się tego hultaja, na jednej stacji upoiwszy go wódką, gdy zasnął porzuciłem
go i już byłem sam jeden bez sługi aż do Tobolska. Rzadko gdzie na stacjach
nocowałem, bo gdy do ciepłego domu z zimna wszedłem, spazmy moje powiększały
się. Miałem dość dużą swoją własną kibitkę, dwa wory wypchane mchem i kołdry
ciepłe jelenie.
Do
trzech tysięcy wiorst od Irkucka do Tobolska trzeba iść samymi lasami błotami.
Mosty są wciąż kładzione z drzewa krągłego; trzęsło nie do wytrzymania.
Później wyjechałem na wielką płaszczyznę, co zowią Barabińskim stepem.
Pozycja i widoki są nieporównanej piękności; ziemia bardzo żyzna, całkiem
prawie okryte trawą czerwoną i solą białą, która występuje z ziemi. Kolonie
rzadkie, ale bardzo bogate, z ludzi na zsyłkę posłanych i tam rozmnożonych;
jeziora niezliczone i rzeki bardzo rybne; wkoło jezior topole jak gdyby
ręką ludzką zasadzone; kwiatów i traw bardzo wiele pachnących. Jeziora te
są napełnione różnego gatunku ptactwem: najwięcej jednak znajduje się
pewien rodzaj z wielkości podobien do naszych łabędzi: są to ptaki
czarne, pstre z dużymi gardłami. Pływają w jednej linii niezmiernymi stadami,
a poczepiawszy swe nogi, pędzą ryby do brzegu, poczym bijąc skrzydłami i
wrzeszcząc, wypędzone ryby połykają. Czajek białych także mnóstwo, że
przelatując z dnia noc robią. Ich skrzydła są osobliwej wielkości: zowią
te czajki siedmiosążniowe, ale ja nie znalazłem nad dwa sążnie długości.
Na
tej pozycji widać wzgórki bardzo wyniosłe, drzewami od natury przyozdobione.
Gdzieniegdzie są groby, w których znachodzą wielkie kawały kości słoniowej;
posągi robione na podobieństwo człowieka i wiele bardzo wojennego różnego
żelastwa, ale nikt nie wie z tamecznych o żadnej tradycji.
Przybyłem
do Tobolska, gdzie mnie u rogatek zatrzymano, wzięto paszport i wpół godziny
podług mej rangi wyznaczono kwaterę. Dałem dwa piętaki żołnierzowi od policji,
aby mi wyznaczył kwaterę prywatna kapralską, gdyż zupełnie w mojej chorobie
i więzieniu odwykłem od tumultu ludzi. Był to dom szewca, na dole sam mieszkał,
a na górze bardzo porządny pokój cały w obrazach i przed obrazem Matki
Boskiej dzień i noc paliła się lampa. Gdy wszedłem z zimna do domu ciepłego,
dostałem nadzwyczajnych spazmów odchodząc od przytomności. W tym
pomieszczeniu przychodzi mi na myśl, że tu dobrze umierać: wołam więc gospodarza,
daję mu pięć rubli asygnacyjnych, kładę się w oczach jego na wznak, złożyłem
ręce powiadając: biegaj po Popów, gdyż ja konam.
Gospodarz
przestraszony i niezbyt rozumny, oznajmił Popom, że ma w domu nieboszczyka. W
pół godziny przyszło trzech Popów z asystencją, w kapach, z trybularzem i
Ewangelią. Tymczasem, nim Popi nadeszli, spazmy się umniejszyły, lecz pozostałem
w mojej pozycji. Wchodząc do kwatery, zaczęli śpiewać, pytając się gdzie
jest nieboszczyk? Usłyszawszy to, wstaje i mówię, że ja jestem. Prosiłem
ich, aby mi prześpiewali Ewangelię, poczym zacząłem płakać i polepszyło mi
się. Poczęstowałem Popów herbatą z arakiem i odeszli.
Znajdowało
się w tym mieście kilku Polaków posłanych przez Pawła: Kondratowicz, Grabowski,
Pażdzierski z Litwy i kilku z Wołynia. Odwiedzili mnie, bo im było wolno
wszędzie chodzić, byleby na noc do swoich miejsc wracali. Był wówczas Gubernatorem
Koszelow; człowiek osobliwszej dobroci i moralności. Co dzień przez kilka
dni bywałem na obiadach u niego, pożyczył mi rubli asygnacyjnych 300, bo
już nie miałem żadnego zapasu, a które za przybyciem do ojczyzny z największą
wdzięcznością odesłałem. Pożegnawszy moich rodaków i dostawszy od nich
kozackiego chłopca, z którego miałem wielką pomoc w drodze, i który przez ośm
lat mi służył, udałem się w dalszą podróż.
Opisanie
Tobolska:
Miasto
w którem liczą do czterech tysięcy domów, kilka cerkwi murowanych i zamek
opasany wałami na wyniosłem miejscu, ale to wszystko rudera, zniszczone
przez Puhaczowa. Rządcą jest Gubernator i wszelkie magistratury, jakie są
w Rosji, tu znajdują się. Biskup na czele Duchowieństwa; kupców bardzo
wiele, lecz towary ordynaryjne którymi handlują: mydło, żelastwa, różne
galanteryje, płócienka, łoje i ubiory dla tamecznych różnych mieszkańców.
Najwięcej przebywa tam narodów tatarskich, Moskali i wielu poosadzanych
na zsyłkę.
Wszystkie
ulice mają mosty, a domy drewniane stoją na bardzo wysokich palach, dla
tego, że dwie rzeki ogromne Toboła i Irtysz koło samego miasta płyną. Za
wezbraniem wody wszystkie ulice zalewają, i domy najbliższe znoszą. W
okolicach Tobolska zamieszkały narody różnych Tatarów, którzy uprawiają
ziemię, żyta mało sieją, najwięcej jarzyny. Frukta tu żadne nie rodzą się
dla zimna wielkiego. W tym mieście mieszka także wiele osób dystyngowanych
z familiami, którzy wygnani są raz na zawsze. Nie zostają atoli pod żadną
strażą: niektórzy są obróceni do robót, inni zaś siedzą zamknięci pod sekretem,
o których tylko wie Gubernator i komendant.
Ci
tedy są najnieszczęśliwsi, bo nie widzą światłą dziennego, ani towarzystwa ludzi.
Im dalej w głąb Syberii, tym większa subordynacja i kary dla występców.
Komendanci tam są bożkami, bo w ich ręku życie bez dalsze apelacji. Obywateli
zaś żadnych nie ma, tylko sama horda, ciemni Moskale i niewolnicy.
Przez
wiele bardzo koloni jechałem do Kazania: zaludnione są niewolnikami posłanymi
na zsyłkę. Dotąd jeszcze zostają ślady Puhaczewa; na każdym albowiem
miejscu widać stosy armat żelaznych i różnego rynsztunku wojennego. Wszystek
lud tameczny był za nim. Gdyby się był potrafił dostać do Moskwy, Państwo
Rosyjskie byłoby zachwiane; ale zdradzony w końcu od swoich faworytów, został
wydany Jenerałowi Michelsonowi. Wiele on bardzo szlachty i Panów okrutną
śmiercią pomordował. Przeszło trzykroć sto tysięcy miał ze sobą różnego
tłumu, i to za nim jak obłok sunęło się, a miasta i zamki poddawały się wnosząc
mu wszystkie skarby. Księża z monstrancjami wszędzie go witali, przyznając
go za Piotra II, chociaż był tylko Kozakiem.
Blisko
Kazanu znajdują się fabryki miedziane i żelazne, z których naczynia najwyborniejsze
żelazo najlepsze po całej Rosji rozchodzi się.
Najznaczniejsza
kolonia ponad rzeką Wołgą jest Wasilow Ostrow, którędy przejeżdżałem i dwa
dni bawiłem. Składa się ona z kilku set domów bardzo porządnych. Mieszkańcy
tameczni są dość bogaci. Kolonia ta należała do Carewicza Gruzinów, który
sam w tym miejscu mieszkał, mając najpyszniejsze pałace i najgustowniejsze
ogrody. Było to niegdyś państwo oddzielne, ale Moskwa je podbiła i familię
znaczną wytępiła.
Ten
ostatni szczątek siedzi w domu; nie był w służbie wojskowej, bo trochę
ułomny. Żyje prawie po królewsku, ludzi trzyma mnóstwo koło siebie i poddani
jego bardzo są szczęśliwi.
Gdy
nocowałem w tej koloni, nazajutrz przyszedł Marszałek dworu prosząc mnie na
obiad. Poszedłem w porze zwyczajnej, gdzie zastałem gospodarza bardzo
grzecznego i uprzejmego dla mnie; kobiet bardzo wiele pięknych i w najpierwszym
guście ubranych; stół bardzo pyszny w dekoracjach; fruktów najprzedniejszych
mnóstwo; wina najwyborniejsze i co tylko w najpierwszym domu znaleźć się
może. Przepędziłem u niego prawie dzień cały opowiadając mu o moim wojażu
i mapę moją prezentowałem, o którą prosił aby u niego dla przepatrzenia
została do dnia następnego. Pożegnawszy się z nim, odszedłem. Nazajutrz
odesłał mi mapę i przysłał wielką krabę różnych żywności i wina. Tak zaopatrzony,
ruszyłem w dalszą podróż do Moskwy. Książe ten Gruzinów na przejazd Pawła
kazał zrobić most kosztowny na dwie mile, którym Paweł nie chciał jechać
nie będąc kontent z osoby.
ROZDZIAŁ 18: POWRÓT DO OJCZYZNY
Dzień
i noc jadąc sankami stanąłem w Moskwie. Na ostatniej stacji spytawszy się
zwoszczyka do jakich oni domów zawożą pierwszych pasażerów, zainformował
mnie, że dwa domy są najpierwsze w Moskwie: jeden hotel Stambulski, drugi
Francuski. Kazałem mu prosto jechać do Francuskiego. Wszedłszy na kurytarze
apartamentów, wpadłem w oczy samejże gospodyni, więcej dla moich ubiorów
jakie miałem na sobie. Prosiłem jej o pokój jeden, który mi natychmiast wyznaczyła,
ciepły i bardzo porządny, powiadając, że to kosztować będzie ze stołem,
pora jedna, rubli pięć asygnacyjnych. Nie zostawało u mnie całego zapasu
nad piętnaście rubli asygnacyjnych, myślałem zawsze, że w takim wielkim
mieście znajdę kogoś co mi pożyczy.
Gospodyni
wzięła ode mnie paszport i wypytywała się o mojej historii, co też w krótkości
opowiedziałem. Nazajutrz odwiedziła mnie znowu z ostrzeżeniem, abym się
chronił wszelkiej konwersacji z kimkolwiek, co by do mnie przyszedł a
szczególniej, abym się wystrzegał Polaków, co niezmiernie duszę moją przeraziło.
Kiedym
widział tak poczciwą Francuzkę, zwierzyłem się, że jestem bez zapasu żadnego
pieniędzy: odpowiada mi na to; że dopóki zabawię nic mnie kosztować nie
będzie, i daje mi sto rubli asygnacyjnych. Dziękuję jej uprzejmie, a chcąc
wiedzieć o dobroczyńcy i komu mam być wdzięcznym pytam o jej imię, lecz odpowiedziała,
że tego wiedzieć nie mogę.
Na
trzeci dzień kazano mi stawić się stawić do policji, gdzie prezydował Jenerał
Kaweryn. Ten wziąwszy mnie w swój pojazd zawiózł do Jenerała-Gubernatora
Xięcia Sołtykowa, z pod którego ja komendy wyszedłem z Ukrainy z brygadą.
Mówił do mnie po polsku z największą grzecznością. Czynił mi też wymówki
przed wszystkimi tam będącymi jenerałami, że on za mnie bardzo był prześladowany
od Katarzyny II, iż dopuścił wojskom polskim zrobić zamieszanie i przebić
się przez całą ich armię: bo za moim przykładem wyszły jeszcze dwie brygady,
Łaźnińskiego przez Dniepr i Wołoszczyznę, Wyżkowskiego tą drogą którędy ja
szedłem, i pułk konny lekkiej kawalerii.
Książę
Sołtykow prosił mnie na obiad i pozwolił dni kilka w Moskwie zabawić.
Po
upływie tego czasu pożegnałem zacną i szanowną Francuzkę i przedsięwziąłem
dalszą mą podróż do kraju. Widziałem też w Moskwie jenerała naszego Niesiołowskiego,
który był posłany przez Pawła, będąc oskarżonym od Moskalów za zbytni zapał
do swojej ojczyzny.
Miejsca
znaczniejsze mi pokazano, miasta samego nie opisuję, gdyż wszystkim jest prawie
najlepiej znane.
Skąd
przez Ruś, Mińsk przybyłem do Wilna i zajechałem prosto do domu pocztowego.
Gospodarz poznawszy mnie, skrył za parawan ostrzegając, że ludzie się będą
skupiać, ponieważ byłem w sukni kamczackiej zimowej, bo innego futra nie
miałem.
Bawiłem
w Wilnie dwa miesiące, aż nadszedł rozkaz Pawła I, żeby wszystkich cudzoziemców
z kraju wypędzić. Było to powiedziane do francuskich emigrantów, i księży
trapistów. Ja, żem się podał w paszporcie jako mieszkaniec Galicji, byłem
równie wzięty za cudzoziemca i z konwojem odesłany na Wołyń do Uściługa
nad rzeką Bugiem do kordonu, gdzie wówczas stał z wojskiem Jenerał Gubernator
Podolski Gudowicz. Ten mnie zatrzymał mówiąc, że tak złośliwych ludzi nie
wypuszczają za granicę: musi to być omyłka, więc uczynię raport do Monarchy,
czy możesz z kraju wyjechać; prosiłem go, aby moją prośbę do Monarchy
przyłączył, na co chętnie zezwolił a mnie kazał mieszkać w mieście Dubnie
za inspekcją niższego sądu, abym się nigdzie nie oddalał dopóki nie nadejdzie
rezolucja z Petersburga.
W
tym czasie przybywszy do tegoż miasta Tadeusz Czacki starosta Nowogrodzki,
zaręczywszy Sąd niższy wziął mnie do siebie. Dom ten zacny i poważny, w
którym znalazłem wiele osób poważnych i uczonych. Sama z Dembińskich
Czacka najmoralniejsza i najpiękniejsza osoba, a przy tym dobra Polka. To
miejsce było mi rajem, bo tak serdecznie i czule byłem przyjmowany, że
nigdy o nich bez wdzięczności wspominać nie mogę.
Wyrobił
dla mnie Tadeusz Czacki w komisji Warszawskiej od trzech dworów wyznaczonej
do oblikwidowania długów królewskich, za rangę brygadjera podług rekonesansu
zapłatę. Byłem mu najwdzięczniejszy za jego staranie, ale pieniędzy brać
nie odważyłem się za stopień krwią i zasługami nabyty, chociaż nie miałem
żadnego funduszu do utrzymania mojej exystencji, czekając powrotu ojczyzny.
Pragnąłem pokazać przez to rodakom moim, że nieszczęście i ubóstwo nie powinno
odmieniać sposobu myślenia, zwłaszcza, że widziałem wielu obok siebie nieszczęśliwych
z upadku ojczyzny.
Później
bawiłem w domu Alexandra Chodkiewicza, dobrego Polaka i moralnego człowieka.
Tam spędziwszy czas niejakiś, miałem szczęście być za przyjaciela przy jego
związku małżeńskim z Walewską, wojewodzianką Sieradzką. Osoba młoda,
piękna, talentów wiele posiadająca. Razem z siostrą swoją Bierzyńską ofiarowały
mi najprzyjemniejszy park w lesie Czarnym, óśm włók ziemi, z sadem fruktowym,
mieszkaniem i całym gospodarstwem, gdzie przez lat kilka przebywałem.
Już to było po śmierci Pawła I, więc mogłem wyjeżdżać za granicę do wód,
skąd znowu wracałem do mego lubego siedliska. Później przybyło do mnie
kilku moich żołnierzy ranionych, których znałem z odwagi i przywiązania.
Przytuliłem onych do siebie, przeznaczywszy jednych do roli, drugich do sadzenia
drzew z którymi i sam pracowałem, innych do gospodarstwa wnętrznego a niektórych
do utrzymania straży domowej, gdyż to miejsce było w lesie od wsi i wiosek
oddalone.
Przebywszy
w samotności i smutku po utracie ojczyzny lat kilka, zapędziłem się do Petersburga
dla dojścia sukcesji lennej na mnie spadającej po moim krewnym. Lecz nic
pomyślnego nie wskórawszy, straciłem na koszta podjęte moją przyjemna pustynię
i powróciłem do kraju gdzie później zostałem złożony dwuletnią chorobą.
Roku
1810 w Marcu
Mieszkałem
czas niejaki przy moim krewnym u którego mi na niczym nie zbywało, przy chorążym
Litewskim, Tomaszu Wawrzeckim, znajomym krajowi z cnót i gorliwości dla
ojczyzny. Był on wybrany po Kościuszce naczelnikiem narodu: teraz czynny
jest dla kilkudziesiąt opiek i dla nieszczęśliwych. Imperator Alexander
I, wybrał go do nowej magistratury, dla oblikwidowania w kilku guberniach
izb skarbowych, względem weszłych funduszów tak pojezuickich, jako obywatelskich
podatków od ostatniego zaboru Polski.
Po
zawarciu Tylżyckiego pokoju, opuściwszy Litwę dążyłem ku Ukrainie, licząc w
tamtych stronach dom przyjacielski za mój własny, gdzie postanowiłem w
zaciszu i życiu prywatnym oczekiwać jeszcze powrotu ojczyzny i cieszyć
się tą nadzieją, która już tyle razy zawodziła.
Przejeżdżając
przez Nieśwież którędy trakt mi wypadał, na moje szczęście książe ordynat
Dominik Radziwiłł dowiedział się o mnie i zaprosił do swojego domu z
największą uprzejmością. Jako dobry Polak, mając czułe i dobre serce, ofiarował
mi folwark, który musiałem przyjąć i dziś utrzymuję się z niego. Muszę oddać
Księciu tę sprawiedliwość znając go z bliska, że dla ojczyzny majątku i życia
nie szczędzi.
Obywatel
zaś na Ukrainie do którego jechałem, nazwiskiem Tadeusz Pawsza, został wygnańcem
i postradał cały majątek. Jego żona, najzacniejsza osoba z domu Lubańska,
tyle czyniła wydatków i tyle pokazała zapału w ratowaniu ojczyzny, ile
prawie żaden z tamecznych obywateli. Kobiecie tak wysokimi talentami i
przymiotami duszy ozdobionej, wszystko się udawało.
KONIEC