Józef Ko­peć

Dziennik podróży – po ze­sła­niu na Sy­be­rię

 

PRZEDMOWA ADAMA MICKIEWICZA (Literatura Sło­wiań­ska)

Literatura pielgrzymia Polski rozwija się w Legionach. Trzeba nam prze­nieść się myślą bar­dzo da­leko, z Włoch prze­le­cieć na ostat­ni kraniec północy, w Syberii szukać drugiej zakra­jo­wej lite­ratury pol­skiej, którą na­zwiemy zsył­kową.

Licz­ba Polaków zsyłanych to jest wywożonych w głąb Rosji i na Sy­berię po­mna­żała się co dzień. Pi­sma ich, a nade wszystko uczu­cia którymi tchnęli , rozkrze­wiły się pomału w kraju. Można na­wet po­wie­dzieć, ze lite­ra­tura zsył­kowa szła w kie­runku pro­stym myśli na­rodo­wej. Znakomici mę­żowie wieku przeszłego, Zału­ski, Rze­wu­ski, w Kałudze pi­sali swoje dzieła; bi­skup Sołtyk z wy­gnania przy­wiózł swoje odezwy. W tej to li­teratu­rze zsył­kowej znaj­duje się także źró­dło głębo­kiego smutku, który póź­niej ob­leka całą litera­turę pol­ską. Sybe­ria po­chła­niała wszyst­kich pa­trio­tów opor­nych rzą­dowi ro­syj­skiemu, wszyst­kich podej­rza­nych o za­miary po­ru­szenia kraju, albo o chęć połą­czenia się z bracią za granicą. Pierw­szy raz wtedy usły­szano w Polsce na­zwi­sko Sy­berii i od­tąd ten wy­raz Sy­bir, stał się po­wsze­dnim, jako cią­gle przy­tomna Pola­kom groźba. Każdy z nich odwa­ża­jąc się na jaki zamiar nie­bez­pieczny, musi pomyśleć o Sy­bi­rze.

Syberia, tak oddalona i zupełnie obca, wchodzi dopiero w dziedzinę po­ezji pol­skiej, za­stę­puje w niej Tartar sta­ro­żyt­nych, albo owe piekło wieków śred­nich, które Dante tak do­brze opi­sał. W każ­dej książce tegocze­snej lite­ratury pol­skiej, znaj­duje się wzmian­ka o Syberii; są wyborne opisy mę­czarni Pola­ków; mamy na­wet jedno dzieło Słowac­kiego, którego cały przed­miot roz­wi­ja się w Sy­be­rii: trzeba więc po­wie­dzieć nieco o tym kraju.

Wedle wiadomości podawanych przez jeografów i geolo­gów, kraj ten rozległy między gó­rami Ałtaj­skimi, Ural­skimi i mo­rzem Bia­łym, za­wiera 500,000 mil kwa­dratowych. Prócz róż­nych po­działów zmienia­ją­cych się czę­sto, dzieli się na dwa obwody wo­jen­ne: Tobol­ski i Ochocki, każdy z osobna większy od ca­łej Fran­cji. Pierw­sza z tych części zdo­byta została przez bandę ko­zacka za czasów Iwana; druga odkryło i opa­nowało dwu­dziestu kilku ko­za­ków przypad­kiem zabłąka­nych na półwy­sep Kam­czat­ki. Zało­żyli oni tam stanowisko woj­skowe, dali o tym ra­port rzą­dowi i odtąd Kam­czatka we­szła w liczbę posiadło­ści ro­syj­skich.

Mieszkańcy tych krajów należą do plemienia uralskiego, a znani są pod na­zwi­skiem Ja­ku­tów i Ostja­ków. Zo­stają oni do dziś dnia nie­podlegli, o czym prawie nikt nie wie. Rosja przy­własz­czyła sobie zie­mie, ale lud­ność zacho­wała swoje oby­czaje i swo­bo­dy dzikie. Kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy Euro­pej­czyków osia­dło na wiel­kich drogach dla pil­no­wania stano­wisk wojen­nych i nie­któ­rych portów, a krajowcy tak mało dbają o to, że pułki rosyjskie prze­cho­dzą przez ich stepy, jak ryby, że cza­sem okręt li­niowy po wierz­chu morza z szu­mem prze­pły­nie. Czuchczy , prawdziwi beduini tych pustyń lodowa­tych, wy­mie­niają u Ro­sjan na wódkę i tytoń swoje pro­dukty, które urzęd­nicy ro­syjscy bę­dący za­razem kup­cami, przyj­mują niby jako da­ninę. Wszystkie ludy ta­mecz­ne wie­dzą to jed­nak, że jest car, ja­kiś tajem­ni­czy i straszny władca pół­nocy. Gu­ber­natoro­wie i tłuma­cze mó­wiąc z na­czel­ni­kami hord o swoim carze, po­kazują im herb Rosji, orła dar­tego, a ci są prze­ko­nani, że to portret cara, że ów car jakiś dzi­wotwór, istotnie ma dwie głowy, skrzy­dła, szpony, i trzyma świat w swym ręku. Po­nieważ zaś radzi być w po­koju ze wszy­st­ki­mi bo­żysz­czami, przy­noszą i temu bó­stwu mały po­da­tek.

Ludność europejska zamieszkała przy drogach i portach, składa się cała z krymi­nalistów ro­syj­skich, z więź­niów poli­tycz­nych i jeń­ców wojennych rozma­itych naro­dów, Szwe­dów, Pru­saków Francuzów, któ­rych rząd nie chciał wy­mie­nić a na­wet choćby chciał, trudno by­łoby wyszukać na tej przestrzeni nie­zmiernej; ale po­łowę prawie lud­no­ści cu­dzoziem­skiej stano­wią sami Po­la­cy. Wedle rachunku ro­bio­nego przez nie­któ­rych z reje­strów urzędo­wych, od po­czątku wojen za Ka­ta­rzyny i Sta­ni­sława Au­gu­sta, wywie­ziono na Sy­bir prze­szło sto tysięcy szlachty polskiej. Szlachta szcze­gól­niej do­tknięta jest ta plagą. Z wy­sła­nych rzad­ko kto po­wraca na­zad, i tak upo­wszechniło się prze­konanie o niepo­do­bień­stwie po­wrotu, ze ska­zani że­gna­jąc krewnych i przy­ja­ciół, zwykle mó­wią: "bog­dajby­śmy się nigdy nie zo­ba­czyli". Po­nieważ bowiem nie masz nadziei spo­tkać się gdzie in­dziej jak chyba w Sy­berii, pozo­staje tylko życzyć roz­stania się do śmierci.

Jeden z wojennych jeńców polskich, jenerał Kopeć, który od­był tę podróż z po­wrotem, i długo miesz­kał w Kam­czatce na ostat­nim krańcu pół­nocno-wschodnim stałego lądu, zo­sta­wił cie­kawe opisa­nie swoich przy­gód i wi­dzia­nych okolic.

Generał Kopeć nie był człowiekiem uczonym. W szesna­stym roku życia zacią­gnął się do ka­wale­rii na­ro­do­wej jako pro­sty żoł­nierz, i słu­żąc lat dwa­dzieścia przez wszystkie stopnie wy­szedł na bryga­diera. Był jesz­cze majo­rem kiedy część wojsk pol­skich razem z ode­rwa­nym krajem zabrana przez Rosję, musiała przy­jąć znaki ca­ro­wej Kata­rzyny, co jak urzę­dowo mó­wiono, zna­czyło wró­cić do wierno­ści pod­danych. Pod­czas po­wstania Ko­ściuszki, druga bry­gada li­tew­ska, w której Kopeć słu­żył, stała na Ukra­inie. Ko­menda brygady często była przy nim gdyż starszy ko­mendant obo­wiązku swego nie pil­nował. Mając tedy za­ufa­nie towa­rzy­szy broni, na pierw­szą wieść o po­ru­sze­niach na­ro­do­wych za kordo­nem, jako do­bry pa­triota, po­spieszył gdzie go ojczyzna wzy­wała, ru­szył z pod Ki­jowa i sto mil prze­dziera­jąc się kra­jem przez wojsko mo­skiew­skie osa­dzo­nym, po­łą­czył się na ko­niec z na­czelni­kiem na­rodo­wego po­wsta­nia. W bi­twie Macie­jo­wic­kiej cztery razy ranny i wzięty do nie­woli, za­prowa­dzo­ny naprzód do Ki­jowa z in­nymi jeń­cami, odłą­czony potem od nich i są­dzony jako buntow­nik który zła­mał przy­sięgę, wy­sła­ny zo­stał do niż­szej Kam­czatki.

Jenerał Kopeć winien był swoje uwolnienie szczęśliwemu przypad­kowi. Zda­rzyło mu się w Ochocku jesz­cze spo­tkać uczyn­ne­go kupca, który mu przy­rzekł prze­wieść listy do przyja­ciół. Ko­peć miał głę­bokie uczu­cie na­tury. Po prosty uważa i opi­suje wspa­niałe wi­do­wiska przy­ro­dzenia pół­nocy.

Postrzegano już podobieństwo między Kopciem a Silvio Pel­lico; gó­ruje także w nim wiara reli­gijna i rezy­gna­cja, ale z ta róż­ni­cą, że nie traci on przez to własno­dzielności; poddaje się do­pusz­czeniu, nie zrze­ka­jąc się ani usi­ło­wań, ani na­dziei. Wi­dać w nim wszakże nowy cha­rakter Polaka skruszo­nego nie­szczę­ściem. Niem­cewicz w swo­ich pa­miętni­kach zacho­wuje ciągle nie­na­wiść i gniew daw­nych Po­la­ków, na­leży jeszcze do po­kolenia sta­rego; Ko­peć prze­ciw­nie, uważa się za do­tknię­tego przez Opatrz­ność, pisze iż co dzień rano mo­dlił się do Boga o swoje uwol­nie­nie i nie prze­stawał spodzie­wać się lep­szej przyszło­ści je­żeli nie dla siebie to przynajm­niej dla oj­czy­zny: ta wy­trwa­łość po­korna i ufna jest już cha­rakte­rem no­wej li­tera­tury pol­skiej, z niej wynika siła ożywia­jąca nowych po­etów naro­do­wych.

Dzien­nik podróży Kopcia dostarcza nam także postrzeżeń po­litycz­nych wzglę­dem rządu ro­syj­skiego w Sy­be­rii. Jak na przy­kład wytłu­maczyć so­bie to panowa­nie nad ludno­ścią wo­jow­ni­czą i nad tylu ty­siącami nie­szczę­śli­wych jeń­ców, utrzy­my­wane za po­mocą ledwo kilku ba­talionów ? Ko­peć objaśnia to bardzo do­brze opowia­da­jąc je­den przy­kład. Wy­pa­dło mu część drogi od­by­wać z kara­waną pro­wa­dzoną przez Ja­kutów, Tunguzów i Ostja­ków. Przy­łą­czył się do niej także ofi­cer ro­syjski ja­dący na ko­men­danta do Ochocka: a cho­ciaż nie miał władzy nad tą kara­waną, bo to była ku­piecka, za­raz ją so­bie przy­własz­czył. Nie chcąc cier­pieć trudów tak cięż­kiej po­dróży i jazdy wierz­chem, ka­zał sybe­ria­nom nieść sie­bie na ręku; w miej­scach nie­bez­piecz­nych wy­magał po nich po­święcenia się dla sie­bie, jako pan rządził tymi ludźmi nie­na­wykłymi słu­chać ni­kogo. W ra­zie nie­po­słu­szeństwa brał się do szabli i rą­bał, kilku pokale­czył, na ko­niec rozpę­dził wszystkich tak że kara­wana opusz­czona przez świtę, trzy dni musiała stać na miej­scu, aż do­piero nie­któ­rzy kupcy umie­jący język ja­kucki, powła­ziwszy na drzewa po­czę­li zwo­ływać roz­pro­szo­nych, za­klinać ich na ich bo­gów i zdołali uprosić żeby wró­cili. Cóż temu czło­wiekowi nadawało ta­kie uczu­cie mocy? Oto uf­ność w po­tęgę swego cara. Nigdy on nie zwąt­pił o jego wła­dzy tu­taj, i pole­ga­jąc na niej sam czuł się wła­dzą. Dla cze­góż ża­den Po­lak nie od­ważył się tak na­sta­wić się Jaku­tom jak ofi­cer ro­syj­ski? Dla czego tenże je­nerał Ko­peć, któ­ry tyle­kroć dał do­wody tę­go­ści i mę­stwa, spo­koj­nie po­zwalał jed­nemu ofice­rowi ro­syj­skiemu pro­wa­dzić sie­bie? Pocho­dziło to stąd, że nie czuł on nad sobą idei, któ­raby miała siłę taką jak ta, co się wy­obraża w ca­rze ro­syj­skim.

Wiel­ka to i tajemnicza rzecz ta siła narodowa, która roz­cho­dząc się z ja­kiego­kol­wiek punktu środ­ko­wego, oży­wia każ­dego człon­ka na­rodu, nawet mimo jego wie­dzy. Tak kiedy konfede­ra­cja Bar­ska wal­czyła za nie­podle­głość, sławny Be­niowski zna­lazł w sobie siłę po­wstać prze­ciw rządowi ro­syj­skiemu, opanować osadę i utrzy­mać się w niej przez zimę. Podczas po­wsta­nia Ko­ściuszki wszczy­nały się po­ru­sze­nia mię­dzy Pola­kami ze­sła­nymi na Sy­bir, cho­ciaż nie wie­dzieli o ni­czym, co się stało w ich kra­ju; po upadku zaś Polski nie ob­jawił się już ża­den po­dobny za­miar. Jeńcy fran­cuscy, któ­rzy jak trzoda da­wali się gnać kil­ku koza­kom, w chwi­lach zwy­cięstw Na­pole­ona, pod Lut­zen i Bautzen, poczęli kno­wać spi­ski i zamy­ślali wy­bić się spod straży. Jakże więc wytłuma­czyć to wszystko?

Fi­lozofia tegoczesna, która uważa ludzi tylko jako bryłki zgar­nione w ogół i poru­szane ma­chiną rzą­dową, nie może nam roz­wią­zać tej ważnej za­gadki. Ale fizyka nowożytna po­strzega już zwią­zek ta­jemny mię­dzy cząst­kami jednej ca­łości or­ga­nicz­nej, a ogółem wy­obrażają­cym ideę tych je­stestw. Wia­domo na przy­kład, że soki ro­ślinne, jak wino, w bu­rze­niu się swoim okazują zja­wi­ska odpowied­nie tym, ja­kie dają się wi­dzieć w życiu ro­ślin, z któ­rych ten sok cza­sem przed stu laty był wyci­śnięty. Wia­do­mo, że krzew pół­nocny prze­nie­siony na połu­dnie, puszcza li­ście i kwitnie zaw­sze współcze­śnie z roz­wi­ja­niem się swego ga­tunku na ziemi ojczy­stej. Brzoza, to drzewo po­etyczne stron na­szych, posa­dzone w Szwajcarii lub we Wło­szech, długo na wio­snę stoi nagie wśród zazie­lenia­łych migda­łów i kasz­ta­nów; zauwa­żono na­wet, że pręd­sze albo póź­niej­sze cie­pło pory roku nie działa na nie wedle przy­padku w tych kra­jach, ale tak, jak zacho­dzi pod rodzin­nym nie­bem. Nie można tedy by­łoby uczy­nić stąd wnio­sku, że kiedy tak mało oży­wione jeste­stwa łączy wspól­ność ukryta, lu­dzie, te stwo­rze­nia po­siadające najwięk­szą i naj­sil­niejszą masę ży­cia, są związani z sobą daleko mocniej i głę­biej? Te­raz do­piero dają się pojąć owe wy­razy pie­śni Le­gio­ni­stów: "Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nęła, kiedy my ży­jemy". Każdy bo­wiem czło­wiek, ma­jący w so­bie iskrę naro­dową, gdzie­kol­wiek się znaj­dzie, skoro myśli, czuje, działa, może być pew­nym, że w tejże chwili mi­liony współ­ro­daków jego my­ślą, czują i działają po­dob­nież co on. Ta spójnia niewi­doma zwią­zuje każdą na­ro­do­wość. Na­rodo­wość w naj­wznio­ślej­szym ro­zu­mieniu tego wy­ra­zu, znaczy po­słan­nic­two na­rodu, znaczy powoła­nie pew­nego zbioru lu­dzi wezwa­nych od Boga do spełnie­nia za­mierzo­nego dzie­ła, sprzę­żo­nych obo­wiąz­kiem wzajemnego za­stę­powa­nia się w pracy, połą­czo­nych tym pra­wem współży­cia, które po­strze­gamy w histo­rii natu­ralnej je­stestw róż­nych i w hi­storii dziejów ludz­kich.

Jenerał Kopeć opowiada nam o drobnostkach życia do­mo­wego, o któ­rych nig­dzie więcej wiado­mo­ści zna­leźć nie można. Przy­po­mnijmy teraz sobie pamiętniki we­sołego na­szego Pa­ska: jaka to róż­nica w charak­te­rze tych dwóch lu­dzi! Pa­sek, który nig­dy nie pła­cze, któ­remu wśród nie­bez­pie­czeństw i przy­gód najcięż­szych, na­wija się zawsze na myśl ja­kiś żart po­cieszny, zda­je się na­leżeć do in­nego na­rodu. Kop­ciowi do­były się już łzy z piersi; więcej mu na myśl religia i mo­ral­ność, wię­cej zajmuje się przy­szło­ścią oj­czyzny, kiedy tam­tego ob­cho­dziła tylko obec­ność. Taką to od­mianę dłu­gie nie­szczę­ścia zrobiły już w Pola­kach.

Kopeć za powrotem do kraju opowiadał często swoje wi­dzenia i co w nich obja­wiło się jemu wzglę­dem przy­szłych lo­sów Pol­ski, ale oto­czony gene­racją nie wie­rzącą, gdy całą te histo­rię ob­racano w żarty, nie śmiał na­pi­sać w swym dzien­niku.

Zro­biliśmy już dawniej uwagę, że Opatrzność karząc rzeczpo­spolitą pol­ską za nadużycie życia po­li­tycz­nego, za nie­po­miar­ko­wa­ne wielo­mów­stwo, ska­zała ją na długie i okropne mil­cze­nie. Te­goż sa­mego środka użyła ona i prze­cie wy­bu­ja­łemu rozwija­niu inteligencji. Zsyłka na Sybir jest dal­szym cią­giem tej metody obranej przez Opatrz­ność dla po­prawy pol­skiego szczepu Sło­wian. Straszna, głu­cha Sy­beria jest razem krainą, gdzie się ży­cie du­chowe bar­dzo na­tęża. Wy­gnańcy i od­cięci od społe­czeń­stwa, ska­zani żyć sa­mot­nie, zgłę­biać wła­snego ducha aż do dna, natural­nie musza cią­gle za­stana­wiać się nad prze­szło­ścią, roztrzą­sać swoje sumie­nie. Histo­ria jenerała Kop­cia uka­zuje się wkrótce powtó­rzona w hi­storii Pol­ski. Nie­za­długo po­tem zbieg oko­licz­no­ści zmu­sił znaczna część na­rodu przejść ko­lej po­dobna do jego fanta­stycz­nej przygody: zba­dać dzieje swo­je­go kraju, zro­bić rachu­nek su­mie­nia naro­dowego, całe życie sta­ro­daw­nego ludu uj­rzeć w jed­nym wi­dze­niu od dzieciń­stwa do lat najpóź­niej­szych. Życie pustel­ni­cze, ży­cie z na­turą i z sobą samym, sło­wem ży­cie ta­kie jak wy­gnań­ców na Syberii, odbija się dopiero w lite­ratu­rze pol­skiej. Wszystkie te nie­szczę­ścia spadłe na Po­laków zdają się mieć to prze­zna­czenie, żeby ich ode­rwać od świata, znisz­czyć wszystkie wę­zły, które daw­niej przy­wią­zywały ich do siły ma­te­rial­nej i in­te­lektual­nej, do wszyst­kie­go, co sta­nowi po­tęgę ziem­ską, a zna­glić aby we­szli w sie­bie sa­mych, z siebie sa­mych wy­doby­wali siłę.

Ten wpływ moralny daje się czuć i w życie politycznym. Można po­wie­dzieć, że Sy­beria zbli­żyła różne klasy na­rodu, po­częła ucie­rać przedziały stanów. Pan możny, szlachcic i wło­ścianin, mu­sza tam pra­co­wać za­równo, po­lują ra­zem, żyją pod jed­nym da­chem. Py­cha, ten występek szlachty pol­skiej, to uczu­cie wyższo­ści swojej nad każdego in­nego czło­wieka, od­biera szcze­gól­niej karę w wy­gnań­cach. Szlach­cic, ów podług Reja najdo­skonal­szy utwór na ziemi, traci tam nie tylko wszystkie swoje przy­wi­leje, ale nawet imię, staje się nume­rem. Je­nerał Ko­peć, potomek znako­mi­tego rodu, nie mógł już czasem przy­pomnieć swe­go na­zwi­ska.

Nieszczęścia wygnania zbliżyły także naród Polski z in­nymi szcze­pami Sło­wian. Nie by­łoby ina­czej spo­sobu zbli­żyć Pola­ków do Ro­sjan. Naród niepod­legły, wolny, dumny ze swoich swo­bód, cóż mógł mieć wspólnego z naro­dem nie­wol­ni­czym, uci­śnio­nym, nawy­kłym do jarzma od wie­ków! Jed­nych i dru­gich Opatrz­ność przy­wio­dła tutaj do szu­kania nad pa­nem ziem­skim wy­ż­szego Pana, do spo­tkania się w tym samym uczuciu po­trzeby po­mocy Bo­skiej.

NB. Pierwsza edycja niniejszego dzieła wyszła w Wrocła­wiu 1837r., pod ty­tułem: Dzien­nik po­dróży Jó­zefa Kop­cia przez całą wzdłuż Azję, lądem od portu Ochocka oce­anem przez wyspy Ku­rylskie do niż­szej Kam­czatki, a stam­tąd na powrót do tegoż por­tu na psach i jele­niach; i zawierała w sobie na­stępu­jącą prze­mowę wy­dawcy:

Autor tej podróży, Brygadier Kopeć, kreśląc w niej zdarze­nia swego życia zamil­czał to, co się domu jego i ro­dziny ty­czy, i tym sa­mym włożył niejaki na nas obo­wiązek zapełnie­nia tej, że tak powiem, szczerby w jego dziele.

Dom Kopciów, herbu Kroje, w Wielkim Księstwie Litew­skim, bardzo sta­ro­żytny, począ­tek swój od Ksią­żąt Twer­skich wy­wo­dzi. Dom ten przod­kami się szczyci, którzy za­słu­gami i cnotą toru­jąc so­bie drogę do zna­cze­nia, do­stojne urzędy w kraju piasto­wa­li i z najpierw­szymi rodzi­nami w związki fa­mi­lijne wchodzili. Wspo­mi­namy tu mię­dzy in­nymi Wasila Kop­cia, który od Sta­nów Li­tew­skich od­pra­wo­wał w r.1563 posel­stwo do Sta­nów Ko­ronnych i przy­czynił się do skoja­rze­nia Unii między dwoma na­ro­da­mi, które odtąd wier­nie zawar­temu z sobą braterstwu, szczę­ście i klę­ski nie­odstęp­nie dzie­liły. Syn tego Wa­sila Łukasz, Kasz­te­lan Brze­sko-Li­tew­ski, pojął za żonę Kata­rzynę Firle­jównę, Woje­wo­dziankę Kra­kow­ską, i tym spo­sobem połączył się z pier­w­szy­mi ro­dzi­nami w Koro­nie. Brat jego Filon Ko­peć miał za sobą Chreptowi­czównę. Bar­bara Chod­kiewi­czówna, Kaszte­lanka Tro­cka, była za Wasi­lem Kopciem, Kasz­tela­nem Nowo­grodz­kim. Córka te­goż Wa­sila Anna zaślu­bioną była Pawłowi Sapie­sze. Wo­jewo­dzie Wileń­skiemu, Het­ma­nowi Litew­skiemu. Syn Wa­sila, Jan Ka­rol Ko­peć, był Wo­je­wodą Połockim i za­ślubił so­bie Ma­rię Lu­krecję Księżnę de Strozzi, wdowę po Alek­sandrze Radzi­wille, Mar­szałku Li­tew­skim. Wię­cej jeszcze po­dobno szczy­ci się dom na­szego Autora z tego, że Kop­ciówna była matką Księ­dza Woło­wicza, który wy­nie­siony na bi­skup­stwo Wi­leń­skie w roku tysiąc sześćset szesna­stym dał z siebie przy­kład wszyst­kich cnót, ja­kimi się Ka­płan i obywatel zdobi.

Wspomniawszy o rodowodzie Autora naszego, powiedzieć nam jeszcze kilka słów na­leży o jego dziele. Opo­wiada on sty­lem do­bit­nym, lubo nie zawsze czy­stym, i towarzy­szów swo­ich cierpienia i niedolę. Czy­ta­jąc po­dróż jego, głę­bo­kim ku Niemu usza­­nowa­niem przejęci zo­stali­śmy z po­wodu rzadkiego umiarko­wa­nia, które się na każdej stronicy jego dzieła ma­luje. Ko­peć nie oburza się nad złem obcho­dzenia się z nim; ha­słem jego jest: tak Opatrz­ność chciała! Do jej świętej woli sto­sując się we wszy­stkim spo­kojnie znosi naj­większe cierpie­nia.

Czytając jego podróż mimowolnie nam się na myśl na­suwa cnotliwy Silvio Pel­lico. To samo w dzie­łach oby­dwóch spo­strze­ga­my umiar­kowanie, to samo zda­nie się na wolę Najwyż­szego, te same czyste i spo­kojne du­sze.

do Czytaj!                         



ROZDZIAŁ 1:  ZAWÓD WOJSKOWY

Urodziłem się w roku 1762, miesiąca Maja dnia piętna­stego w Li­tewskiej prowin­cji, po­wie­cie Piń­skim. Oj­ciec mój żył do lat dzie­więć­dziesiąt siedm; siedział w nie­woli w Gdań­sku, że był w partii Lesz­czyń­skiego: przez przy­pa­dek od ko­nia fa­wo­ryta ude­rzony, umarł. Miał w tejże pro­wincji ma­ją­tek mierny od Pradzia­dów, wycho­wy­wał mnie w domu, ucząc tylko ję­zyka na­ro­do­we­go, łaciny i geome­trii.

Gdy kończyłem lat szesnaście oddany byłem do wojska Ka­walerii naro­dowej za prostego żoł­nie­rza, pod ko­menda Je­rzego Koł­łątaja i temuż by­łem powie­rzony w dozór. Był to czło­wiek w pew­nym wieku, Polak spro­wa­dzony z Sak­so­nii, dla uczcze­nia tak­tyki i służb woj­sko­wych, który odby­wał wojnę sied­mioletnią pod Fry­de­ry­kiem Wiel­kim Kró­lem Pru­skim, w ran­dze puł­kow­ni­ka.

A tak idąc stopniami od Gemejna (szeregowego) Unterofi­cera, To­warzy­sza, Na­miestnika chorą­żego; Pod­po­rucz­nika, Po­rucz­ni­ka, Majora, Wice-Bryga­diera, Bry­gadiera, przez lat dwa­dzie­ścia słu­żąc, z trud­nością do­stę­powałem stopnia, dla­tego, że ma­ją­tek był szczu­pły, a rangi podług zwy­czaju (w tam­tych czasach) w Pol­sce były kupowane, a bardziej jesz­cze, że Ma­gnaci przez in­trygę wcho­dzili, i za­bierali stopnie zdatnym i za­służo­nym.

Doświadczenie moje było pierwsze, kiedy Polskie Wojska stały nad gra­nicą Dnie­strem bro­niąc na­padu hor­dzie Tu­rec­kiej do­pó­ki wojsko mo­skiewskie, pod ko­mendą Rumian­cowa a póź­niej Po­tem­kina, nie prze­szło Dniestru.

W roku 1792, gdy Rosja zajęła się wojna z Turcją, naten­czas Na­ród pol­ski za­czął my­śleć o sobie i uchwa­lił sto ty­sięcy woj­ska, do której liczby mało już brakło.

Ochot­nika i wolenterów dwa razy tyle było: cały Naród szedł z ofiara. Nie­śli szlachta i po­mniejsi mają­tek i ży­cie, lecz byli i nie­chęt­ni, którzy zwle­kali sejmy, zaprzątali ba­gatel­nymi pro­jektami, są­dze­niem o Ży­dach, umyślnie, aby zba­wienne pro­jekta z sej­mu kon­sty­tucyj­nego uzbrajania siły na­rodowej do skutku nie do­cho­dziły.

A tak przez lat cztery szedł czas bezczynnie. Rosja spiesznie koń­czy wojnę z Tur­czy­nem i na­cho­dzi kraje Rze­czy­po­spo­li­tej pol­skiej w roku 1792.

Przyłączyli się do Rosjan i źli ludzie, a ci niszczą kraj, palą, lud za­bierają, obywa­teli wiążą i roz­pra­szają. Za­cho­wani tylko ci, któ­rzy wspólnie z nimi my­śleli.

Na­stępował nieprzyjaciel w granice, lecz nie kazano bronić prze­chodu a ma­ga­zyny przygo­to­wane ka­zano zo­sta­wić nie­przy­ja­cie­lowi, cofnęły się nasze wojska prawie do środka kraju, woj­ska nasze głodne, bośmy wszystko zo­sta­wiali nie­przyja­cie­lowi, gdzie pozycja była dla nas do­bra stamtąd rejte­rować ka­zano, gdzie prze­ciwnie, tam bić się by­li­śmy przy­mu­szeni.

Woj­ska Litewskie miały komendantów Jmć Xięcia Wir­tember­skiego, Za­biełłę i Ju­dyc­kiego. Na­stą­piło ar­mi­sty­cjum, Sejm Tar­go­wicki; zabór kraju i kilkana­ście ty­sięcy dobor­nego żołnie­rza z krajem razem po­szło w nie­wolę Mo­skiew­ską, którzy póź­niej mu­szą przy­sięgać i wnijść w służbę Imperato­rowej Kata­rzyny.

Na­stąpiły na tym sejmie frymarki tak urzędów cywilnych jako i woj­sko­wych. Jaki taki gło­sił się sa­mo­wład­nym; za­bie­rał kasy woj­skowe, a party­zanci Mo­skiewscy kazali wojska reduko­wać w pozo­stałej części Pol­ski usiłu­jąc ostat­nie siły ująć kra­jowi.

Woj­skowi, którzy nie służąc pozabierali rangi, niektórzy po razy trzy prze­da­wali, raz po swo­ich kor­pu­sach, drugi raz w Wil­nie a trzeci raz do Re­kompen­sów po­dali się i cywilne urzędy przeda­wali i wyda­wali po gorli­wych, któ­rych z kraju po­wy­pę­dzali.

Jenerał Kościuszko na hasło dźwigającej się ojczyzny swojej po­wrócił z Ame­ryki, który wal­cząc o wol­ność pod Wa­szyngto­nem, spod przemocy tyranów Anglików wysłu­żył część ziemi (z któ­rej już mógł się wyży­wić) i był spo­koj­nym: na hasło swo­jej oj­czyzny po­wraca i pełni po­winność świętą. Pod Du­bienką w sześć tysięcy Po­la­ków oparł się Ko­chow­skiemu, do­wódcy woj­ska Ro­syj­skiego (w licz­bie osiem­naście ty­sięcy). Między za­braną liczbą woj­ska Pol­skiego do Ro­sji ra­zem z kra­jem, by­łem i ja za­bra­ny z bry­gadą drugą Li­tewską, w ran­dze Ma­jora. Ko­mendan­tem był moim naten­czas Sło­miński w służ­bie ka­waleryj­skiej dość umie­jętny. Był w woj­sku Sa­skim i w sied­miolet­niej wojnie prze­ciw Fryde­ry­kowi Wiel­kiemu. Ko­menda Bry­gady całej była czę­sto przy mnie, gdyż Ko­men­dant nie pil­no­wał, ja zaś mia­łem w woj­sku za­ufanie, bo słu­żąc z nimi przez lat dwa­dzie­ścia od Sze­re­go­wego był mój spo­sób my­ślenia dobrze im znany.

W takim tedy stanie nieszczęśliwym będąc zabranym pod przemoc ob­cego pa­nowania, opłaki­wa­łem los oj­czy­zny mo­jej, aż kie­dy w roku 1794 zaczął się prze­bi­jać odgłos przez za­stawione za­grody woj­skiem i kordo­nem z pozo­sta­łej czę­ści ziemi wol­nych Polaków do woj­ska naszego za­bra­nego, że oj­czy­zna woła, po­wstaje z gruzów i żąda ra­tunku; na to czuły i wierny syn oj­czyz­ny swojej z bry­gadą posze­dłem więc sto mil na prze­bój spod Ki­jowa kra­jem już zabra­nymi wkoło opa­sa­nym przez obce woj­ska. Za mną w kil­kana­ście dni ru­szył z Bry­gadą Je­nerał Wyż­kow­ski, po­rzuciw­szy też swojego szefa: póź­niej je­ne­rał Laziń­ski przez Wo­łoszczyznę wszedł do Gali­cji gdzie nie zna­la­złszy wojsk au­striackich i wypo­cząw­szy czas ja­kiś udał się ku War­sza­wie i złączył się z woj­skiem narodo­wym. Z głę­bo­kiej Ukrainy szło ze mną traktem moim do trzech ty­sięcy ka­wale­rii, którzy też popo­rzucali ko­men­dan­tów swoich, a o któ­rych ja nie wie­dzia­łem. Nie­szczę­ściem, ze nad rzeką Słu­czą zostali roz­bici; część bardzo mała uszła, która mnie dopę­dziła i złą­czyła się Prze­biw­szy się przez tyle woj­ska ob­cego obronną rękę, staną­łem na wzrost Oj­czyzny i złą­czyłem się z naj­bliższą i złą­czy­łem się z naj­wyż­szym Na­czel­ni­kiem, wybra­nym od narodu pol­skie­go, Ko­ściuszką, pod któ­rym od­by­wa­jąc po­win­ność w obronie oj­czy­zny swo­jej, trafiłem w końcu, żem się stał smut­nym więź­niem dzi­kiej i od­ludnej niż­szej Kam­czatki, wzięty ra­niony w krwawej bitwie Ma­cie­jowic.

O tej nieszczęśliwej Maciejowickiej batalii lubo tyle jest deta­lów, jednak ja moja opinię po­łożę, cho­ciaż może nie bę­dzie zgod­ną z innymi. Trzema dniami, gdy­śmy się zbli­żyli ku Fer­senowi, któ­rego prze­prawy Jenerał Po­niński wstrzy­mać nie zdo­łał, Fersen jeszcze mieć ko­munikacji nie mógł, ani złączyć się od Brześcia z Su­waro­wem, po­spie­szali­śmy czym prę­dzej, aby go mieć przed Wisłą i z dru­giej strony Wie­prza w Widłach spo­tkać. Szło nam naj­wię­cej o ję­zyk, w jakiej sile znaj­dował się nie­przy­ja­ciel, co się wszystko stało po­dług na­szego ży­cze­nia. Dwoma dniami przed nieszczę­śliwa ak­cją, po­słany ode mnie oficer z ko­mendą pod nie­przy­jacielski obóz, schwytał Majora od sztabu je­ne­ral­nego i dwudzie­stu jeń­ców; od któ­rego po­wzięliśmy zu­peł­ną wiado­mość o mocy nie­przyja­ciela. Wy­znał bo­wiem, że nie­przyja­ciel miał szes­na­ście ty­sięcy do boju, szesna­ście sztuk armat kalibru wiel­kiego: my zaś nie mieliśmy nad siedm ty­sięcy, jedna dużą ar­matę a mniej­szych dwa­dzie­ścia. Po­szli­śmy ku nie­przyja­cielowi, Po­niń­ski o mil kilka sto­jący w pięć ty­sięcy do­bor­nego woj­ska i kil­ka­na­ście ar­mat ode­brał rozkaz, aby na drugi dzień po­su­wał się za na­szym obozem, gdzie na lewe skrzy­dło miał punkt wyzna­czony, a kędy nam Deni­sów Je­nerał Mo­skiewski później wdarł się. Zbli­żyli­śmy się już późno ku nie­przyja­cielowi awan­gardę jego spędziw­szy, na­tarli­śmy aż ku sa­me­mu obo­zowi.

Noc ciemna nie dała rozpoznać sytuacji miejsca, oczeki­wali­śmy dnia i po­słany był po­wtórny kurier z roz­ka­zem do Po­niń­skie­go.

Nieprzyjaciel w wilie akcji dostał naszych jeńców oficerów, i dowie­dział się o za­miarach, że kiedy nadej­dzie su­kurs z Po­niń­skim, bę­dzie nieprzyjaciel ata­ko­wany. Użył więc ostatniego ażardu, nie dał czekać, ażeby­śmy się wzmoc­nili su­kur­sem; uprzedził na­sze za­miary, i tej sa­mej nocy starał się od Jene­rała Po­niń­skiego po­przeci­nać pasy dla kore­spon­den­cji, cho­ciaż dla tego Po­nin­ski dwa roz­kazy ode­brał, pierw­szy aby na­za­jutrz przyby­wał i łą­czył się; po­wtór­nie, aby naj­spiesz­niej ma­sze­ro­wał. Jene­rał Poniń­ski nie szedł naj­bliższą droga pory­so­wana po nas, lecz dla ogło­dzo­nego kraju nad­ło­żył dwie mile i nie przy­był na su­kurs. Tej sa­mej nocy pod Jene­ra­łem Deni­so­wem zaczął się prze­prawiać nie­przyja­ciel w bok le­wego skrzy­dła na­sze­go, na ten punkt, gdzie sukurs miał przyjść. Byli­śmy pewni, że dla trzęsa­wicy i błota nie­dostęp­nego, nie­przy­ja­ciel tym miej­scem przejść nie bę­dzie mógł, lecz ślepa sub­or­dy­na­cja i ażard cze­góż do­kazać nie po­trafi. Mościli Mo­skale fa­szyny, różne drze­wa, na­wet tłu­moki swoje i trzy armaty uto­pili. Przed świ­tem za­czął się z dwóch stron tak: naj­przód od le­wego skrzy­dła De­ni­sow, który się w nocy prze­pra­wił w cztery ty­siące i natarł, lecz od­party usu­nął się ku le­wemu skrzy­dłu i zbli­żył się ku całej for­sie przeciw Na­czelnikowi Ko­ściuszce i oba prawie woj­ska stały w kroku na ogień ka­rabi­nowy z karta­czowym i sześć godzin nie­ustanny ogień trwał z obu stron. Trzy razy odpy­chali­śmy ba­gne­tami nie­przyja­ciel­skie ściany, lecz dwa razy prze­wyższa­jąca si­ła w ludziach i ar­ma­tach przy­niosła dla nas sku­tek nie­szczę­śliwy bo wszystko le­gło ofiara na placu.

Prawe skrzydło najprzód złamane zostało, gdzie zabrany Je­nerał Siera­kow­ski, Kamiński i Knia­zie­wicz. Na­czel­nik Ko­ściuszko udał się na lewe, gdzie i ja z czę­ścią brygady po­sze­dłem na prze­bój, ale spo­tkany od świeżej kawale­rii po­bity i cztery razy ra­nio­ny razem z Ko­ściuszką zosta­łem wzięty. Ju­lian Niemcewicz ra­niony z Ko­ściuszką po­słani do Pe­ters­burga. Gdzie i Je­nerał Fi­szer był wzięty a ja po­słany do niż­szej Kam­czatki.

Za przyczynę przegranej kładę kilka uwag moich:

1mo. Że nieprzyjaciel był od nas dwa razy silniejszy.

2do. Że uprzedził nasz atak nie dozwalając nam doczekać się dnia dla zmie­nie­nia pozy­cji.

3tio. Nie dał nam połączyć się z sukursem.

4to. Przyszliśmy w nocy na pozycję i nie mogliśmy obwa­rować miejsc mocną strażą.

O powstaniu drugim narodowym mało opisuje, bo byłem wzięty z placu Bata­lii w nie­wolę.

Gdy­by Denisow nie był przeszedł w tę stronę, co było po­cząt­kiem naszej przegra­nej, by­li­by­śmy mogli ku su­kur­sowi się rejte­ro­wać, a w ten czas przy nas była wy­grana jako się póź­niej pokazało po nie­szczę­śli­wej ak­cji, ze nie­przyja­ciel miał po jednym tyl­ko ładunku. Już tak da­leko broń była rozpa­lona, że tylko na ba­gne­tach się skoń­czyło.

ROZDZIAŁ 2:  NIEWOLA

Gdym był wieziony z placu bitwy z tylu ranionymi, ponie­waż poranki były już zimne odzie­nia bra­kło, bo by­li­śmy odarci do na­go­ści, poru­szeni jed­nak ludz­ko­ścią dali ran­nym i zdro­wym skóry by­dlęce brudne i mo­kre, gdyż tego mieli pod do­stat­kiem w sto­sach uło­żo­nych z za­bra­nego i za­rżniętego bydła. Był wów­czas Komen­dantem nad nie­wolnikami Je­nerał Chrusz­czew i Ba­gre­jew Brygadier. Ma­ro­dery nic nie zo­stawiali po do­mach, za­bierali stada by­dła, sre­bro, miedź i co tylko zna­leźli. W wielu miej­scach, same Pa­nie po chłop­sku ubrane po swo­ich wsiach mię­dzy pod­da­nymi przeby­wały; w wielu też miej­scach mę­czo­no komi­sa­rzów lub eko­no­mów przez Pa­nów zo­sta­wio­nych, aby wyda­wali, gdzie są sprzęty po­cho­wane.

Przyprowadzony do dawnego z miast polskich Kijowa, prowa­dzony byłem wspól­nie z trzema na­szymi Je­ne­ra­łami, któ­rzy byli za­brani w tejże batalii:

1mo. Jenerał Sierakowski

2do. Kniaziewicz

3tio. Kamiński

Ci zaraz po przybyciu do Kijowa zostali wolnymi jako jeńcy z pozo­stałej Polski za­brani, a mnie przy­własz­czyli za pod­da­nego ja­ko wy­szłego z ich kraju z woj­skiem buntownika. Na­tychmiast zo­sta­łem odłą­czony od moich kole­gów, osa­dzony pod ścisłą stra­żą w sta­rym i wil­gotnym gma­chu. Już nie mia­łem żad­nego towa­rzystwa; ani też warta chciała do mnie ga­dać, ani odpo­wia­dać. W ta­kiej sy­tuacji by­łem utrzymywany przez dni kilka. Ofi­cer gar­ni­zo­nowy miasta, ma­jący in­spekcję nade mną, przy­pro­wadził żonę swoją, abym u niej jej wła­snej roboty ku­pił ka­puszon, przymu­szony by­łem ostatnie kilka rubli od­dać, aby serce je­go zmięk­czyć, ale to nic nie po­mo­gło. Kie­dym był wie­ziony przez Kijów po­strze­głem moich żoł­nie­rzy przy pu­blicz­nych ro­bo­tach i wielu znajo­mych dystyngowa­nych szlachty, po­strze­głem bar­dzo wiele ra­bunków w sto­sach le­żą­cych, broń, ar­maty i wie­le in­nych zna­ków wo­jen­nych; niech tu każdy czuły wcho­dzi, co to był dla mnie za wi­dok okropny?

Szóstego dnia w nocy porwany w kibitkę, która miała mo­del kufra, obita w koło skórami a w środku żela­zna bla­chą, z boku tyl­ko okienko dla poda­nia wody albo jedzenia, w spodzie druga dziura dla spadu.

Ten kufer był bez żadnego siedzenia, ani jeszcze byłem z ran wyle­czony, da­wano mnie wór z słomą i wło­żony był na mnie ty­tuł aresztanta sekret­nego z nu­merem tylko bez imie­nia. Jest to u nich w takim ro­dzaju aresz­tant naj­więk­szy kry­minali­sta, z któ­rym nikt pod najwięk­sza kara nie może rozmawiać; ani też wie­dzieć jak się na­zywa i za co wzięty. Z Ki­jowa do Smo­leń­ska by­łem przywie­ziony siód­mego dnia dniem i nocą. Na zmianie poczt wszędy się lud zbiegał dla cie­kawo­ści, co by to było za­mkniętym w tym kufrze, ile że dwóch zbrojnych na wierz­chołku tej ki­bitki sie­działo. Szó­stego dnia posły­sza­łem tur­kot bruku, był to Smo­leńsk. Wy­sadzony w nocy przy jakim­siś ogromnym i sta­rym mu­rze, usły­sza­łem szczęk broni, po­strze­głem tłumy żoł­nie­rzy i byłem pro­wa­dzony długim a wą­skim ko­ryta­rzem i osa­dzony w jednej wą­skiej framu­dze przy straży kilku żoł­nie­rzy i przy świetle lampy czarnej. Były tam dwa okna z kra­tami żela­znymi prze­bijane czar­nymi de­skami, aby nig­dzie dzienne świa­tło wcho­dzić nie mo­gło. Trzeba było zga­dy­wać noc lub dzień; warta ani słowa nigdy do mnie mó­wić nie chciała. Smo­leńsk (ach, wzdry­gam się wspo­mnie­niem i tytułu mu dać nie po­tra­fię!) było to miej­sce po­że­rające róż­nymi nie­szczę­ściami i mę­czarnią na­szych roda­ków, w któ­rym tyle ty­sięcy po­czci­wych Pola­ków było dręczonych: wiele z nę­dzy, wiele z wil­got­nych mu­rów, wiele pod­rę­czo­nych umyślnie pogi­nęło.

Ja w tej mojej framudze przebywam. Pytam się kiedy jest noc, a kiedy dzień? Ale mi moja straż nie od­po­wiada; tylko po tym dystyn­gowałem dzień od nocy, kiedy mi jeść przy­no­szono. Nie da­wano mi ani gra­bek, ani noża, i wszędy ze ścian wyj­mo­wano gwoź­dzie, Że­bym sobie śmierci nie za­dał. Stra­szyli, że mnie jesz­cze coś gor­szego czeka, lecz w końcu już z tymi stra­chami i bojaź­nią oswoiłem się. Kiedy się wszystko uci­szyło, sy­piać nie mo­głem: słyszeć mi się zdawało poza in­nymi mu­rami obok mnie jakieś różne bi­cia, kato­wa­nia i szczęk kaj­dan, co bar­dziej mnie jeszcze wy­bi­jało ze snu; ty­siąc imagi­na­cji roiło się, abym ja na tę kolej nie przy­szedł, ale szczę­ściem do­wie­działem się, że to byli kryminaliści i był ra­zem złą­czony dom po­prawy.

Myśl zawsze w trwodze: nie wiem, co mnie w tym miejscu czeka. Wiem, że tylu siedzi Pola­ków, a nie mogę wie­dzieć, któ­rzy są co w ziemi robią i jak są utrzymy­wani; czy były już eg­ze­kucje jakie z nimi, dość, że w ta­kiej nie­wia­do­mości i nie­pew­ności utrzy­mywany byłem przez cztery tygodnie. Na po­czątku dru­giego ty­go­dnia przy­bywa Ko­men­dant do mo­jego więzie­nia, który nad wszystkimi nie­wolni­kami miał do­zór. Nie był to czło­wiek, ale tygrys, czyli zwierz dra­pieżny bez żad­nej moral­ności: on się przy­kładał do nędz i nie­szczęść bied­nych więzio­nych Pola­ków. Był to mo­skal rodo­wity. Tenże za­cny czło­wiek zabiera mnie w swój po­wóz, wie­zie, ale ja nie wiem dokąd, ro­zu­miem że na śmierć. Długo czas nie wi­dzia­łem świa­tła, co mi się wszystko śmiesz­nie wyda­wało, mnie­małem, że całe miasto w koło lata i ja z powo­zem. A gdy ob­wiózł mnie kilka razy po wielu uli­cach, w końcu przywiózł mnie do wyso­kiego i wspaniałego domu, po­wiada­jąc, że to jest Impe­ra­toro­wej Dworec i mnie tu dla roz­rywki przywozi.

Gdy mnie wprowadził do jednej wielkiej sali, znalazłem w końcu, że to było są­downictwo, do któ­rego mnie ka­zano zbli­żyć się, a że by­łem jesz­cze słaby z ran niewygojonych, ka­zano mi dać krze­sło i usiąść. Zapy­tany by­łem naj­przód od nich o moim urodze­niu, reli­gii, latach i całym ciągu ży­cia. Szczę­ściem moim było, żem był ostrze­żony od Kapi­tana Mało-Ro­sjana, który mnie wiózł z Kijowa do Smo­leń­ska, na­uczył mnie, aby zaw­sze jed­nego słowa i eks­pli­kacji trzy­mać się i mimo zbijania i stra­chów zawsze trzy­mać się jed­nego.

1 Byłem pytany, czy przysięgałem? Opowiedziałem, że w ciągu służby mojej dwudzie­sto­let­niej kilka razy przy­się­ga­łem, niby nie ro­zumiejąc, czego oni chcą.

2 Zapytano mnie się znowu: ale ostatnia przysięga jaka była? Ja jeszcze nie ro­zumiem - odpo­wia­dam, że ostat­nia była naj­waż­niej­sza, że ojczyzny mojej do ostatniej kropli krwi bro­nić i za­sta­wiać będę - rzekli oni, ale nie o to się py­tamy: ale Monar­chini na­szej czy przysię­gałeś? Od­powie­dzia­łem, że to był gwałt i prze­moc. Za­pytano mnie się: a to masz za rzecz małą? Od­po­wiedzia­łem: że mi­łość oj­czy­zny mojej ka­zała na to za­po­mnieć, na co oni obu­rzeni zo­stali i se­rio z miejsc swo­ich po­wsta­wali. Ka­zano mnie w tym momen­cie od­wieźć do mojego pierw­szego więzie­nia. Na trzeci dzień sta­wią po­wtór­nie przed tym sa­mym sądem i za­dają nowe kwestie.

1 Kto mnie uwiadomił o rewolucji i kto ze mną był w poro­zu­mieniu z oby­wateli kraju za­bra­nego, albo kto mi da­wał po­moc i kto o tym wiedział. Odpowiada­łem zawsze tak po­dług ho­noru. Niech mi tu naj­większe skarby i ty­siąc śmierci obejmą, czło­wiek je­stem z hono­rem, niewinnych nie mogę kom­promi­tować, że nikt z oby­wa­teli o tym nie wiedział i ża­den mi po­mocy nie dawał po­mocy, bom mało jeszcze obywatelom był zna­jomy. I że ja z li­tewskiej pro­wincji do tego kraju z bry­gadą przy­byłem, ale mi­łość ojczy­zny, roz­pacz i ażard wska­zały mi drogę. - Podnio­słem mój głos do prezy­du­jącego z czułością, że je­stem uczciwy ofi­cer wzięty na placu boju, ra­niony, a tak jestem po bar­ba­rzyń­sku trakto­wany i skoń­czyła się ze mną in­kwi­zy­cja. Ka­zano mi sa­memu na­pi­sać całą awan­turę i prze­nie­siono mnie już z pierw­szej ciem­nicy do jed­nej ogrom­nej sali, w której było czter­dzie­ści okien du­żych i cztery piece. Była to sala, gdzie co kilka lat zbie­rała się szlachta na obrady wy­bo­rów czyli sejmi­ków. Zimno nie do wy­trzymania; 30 ko­piejek mie­dzia­nych na dzień, z których trzeba było wy­star­czyć na ży­cie, odzie­nie i aptekę. Drzewa ka­za­łem mojej warcie po trzy kawałki wkła­dać w piec: jak się na­grzało kilka cegieł, wcho­dzi­łem w piec aby się ogrzać. Spo­sób pie­ców był taki, że ze środka pa­lono. Za­choro­wałem w końcu tak śmier­tel­nie, że nie obiecy­wa­łem so­bie ży­cia dla zimna, gło­du i nędzy. Pro­si­łem przez Ko­men­danta do spo­wie­dzi, ile ze w tym miej­scu była kato­licka ka­plica i Ber­nardyn przez nie­któ­rych Po­laków dawniej za­bra­nych był utrzymy­wany. Nie pozwolono mi i księ­dza z przy­czyny, aby na spo­wie­dzi nie ko­muni­ko­wać się w ja­kich se­kre­tach lub nie za­ży­wać ja­kiej rady. Przy­cho­dziło już do tego, że umie­rać bez spowie­dzi by­łem przy­mu­szo­ny, lecz Opatrz­ność za­cho­wała lubo na gorsze dla mnie, w prze­by­wa­niu zno­szenia tylu na­stęp­nych okropnych do­świad­czeń. Po kilku dniach poru­szeni ludz­ko­ścią, wi­dzieli, ze z sa­mego zimna trzeba było życie koń­czyć, prze­nie­śli mnie z tej ogrom­nej sa­li do jed­nego sta­rego domku mu­rowa­nego za żela­zną kratą, gdzie już było cie­plej. Wi­dok z mo­jego okna był na cmen­tarz; ba­wiły mnie czę­sto po­grzeby i śpie­wa­nia po­pów.

Drugi spektakl miałem, że w tym klasztorze czernice, czyli mniszki, czę­sto widy­wałem jak spusz­czały z swo­ich okien dra­biny do wy­cho­dzenia z klauzur; jedna drugiej poma­gały. O tych poboż­nych mnisz­kach wiele in­nych zda­rzeń sły­sza­łem z opo­wia­da­nia mojej warty. Miałem już w tym trzecim więzieniu od­da­nego unte­rofi­cera i czte­rech gemej­nów, która to warta co sześć dni odmie­niała się. Je­śli na szczęście moje jaki po­czciwy był un­te­rofi­cer, to mi wolno było do nich przema­wiać i onym do mnie wza­jemnie: a za to, ze cza­sem wolno choć przez kratę pa­trzeć, trzeba było zapła­cić część na żyw­ność da­wa­nych mi pie­nię­dzy i to za­kli­nano mnie, abym się cza­sem nie wy­dał przed Komen­dan­tem, że ze mną roz­ma­wiają bo mnie wypyty­wał raz w ty­dzień. Było w tym mie­ście do kilku ty­sięcy Pola­ków więź­niów: część za opi­nię krajową, część z kra­jów daw­nych za­branych w nie­wolę. Każdy uczci­wie był utrzy­my­wany, po­dług prze­pi­sów, ja tylko prawie je­den z ro­dzaju więź­niów dys­tyn­go­wałem się ja­ko ten, który zbun­towa­łem woj­ska i wy­sze­dłem na czele ich i bi­łem się z Mo­ska­lami, skąd za mną inne re­gi­menta i brygady ru­szyły. Dawano mi dwie po­trawy na obiad, a jedną na ko­la­cję, a resztę pie­nię­dzy na drwa i aptekę. Lampa w izbie była ze skarbu, która re­gu­larnie całą noc palić się mu­siała. Oskarżony zostałem przez niego­dzi­wego unte­ro­fi­cera, że zro­biłem so­bie ekran z chustki i przez niena­wiść zasła­niam się od nich. Na drugą noc po­strze­gam, że na mo­ich no­gach siedzi żoł­nierz: po­rywam się i py­tam, czego tu sie­dzisz? Od­po­wiada mi , że mu kazano dzień i noc na mnie pa­trzeć, dla czego ich nie lu­bię, co dla mnie było najwięk­szym ty­rań­stwem. Co dzień przy­chodząca warta anon­so­wała mi, cho­cia­żem się ich o nic nie pytał, że tego dnia tylu Pola­ków za­knuto­wali, tylu powie­sili, co fałszem było, ale umyśl­nie mi tak ka­zano ga­dać.

Do tego miasta przypędzono razem do trzech tysięcy lub wię­cej żołnie­rzy, część z dez­ar­mowa­nych wojsk, które były do ich kraju wzięte, część w bata­liach róż­nych zabrana. Przy­pę­dzono tych nie­szczę­śli­wych na­gich, bo­sych, w naj­więk­sze mrozy, z któ­rych po­łowa umarła, gdy byli prowa­dzeni, Część znaczna posłana została na okręty. Kil­ka­set jednej nocy pra­wie umarło, gdy będąc zapę­dzeni do no­wych mu­rów świeżo na­palo­nych, wszy­scy pra­wie za­go­rzeli, z których bar­dzo mała liczba zo­stała się.

Byłem chory w Smoleńsku, i gdy doktor już zadecydował, że żyć nie mogę, od­wiedził mnie Ko­men­dant i dla skon­so­lo­wa­nia mi po­wie­dział, że jest tu mój kamer­dyner Szmi­gielski, który już trzy mie­siące sie­dział, a ja o ni­czym nie wie­dzia­łem. Ten po­czciwy człowiek po batalii Maciejo­wic­kiej wziąw­szy pasz­port u Jene­rała Suwa­rowa i ze cztery­sta du­katów, jeź­dził po Mo­skwie i innych for­te­cach szuka­jąc mnie i przez życz­liwość chciał być przy mnie. Przy­słał do mnie Ko­men­dant onego, ode­brawszy jemu pienią­dze, po­nieważ aresz­tant (po­dług nich) mieć tego nie po­wi­nien. Z tych pie­nię­dzy zabra­nych mój wierny kamerdy­ner stra­cił do sta du­ka­tów na różne po­dróże, zo­stało mi się trzy­sta, z któ­rych Komen­dant do mojej niewol­ni­czej gaży po kilka rubli do­da­wał. Już za­cząłem mieć lepsze wy­gody i cie­plej­szą stancję i aptekę mia­łem już czym za­pła­cić.

W czwartym miesiącu mego pobytu w Smoleńsku przy­szedł rozkaz Kata­rzyny, aby wszyst­kich jeń­ców Po­la­ków roz­wieźć na różne miej­sca, dla mnie zaś ukaz oddzielny, żeby imię moje od­jąć, dać tylko nu­mer więź­nia, pod ty­tu­łem bezimien­nego, odłą­czyć od wszelkiego towarzystwa ludzi, aż do dal­szego roz­kaza­nia i po­słać do niż­szej Kam­czatki.

Po oznajmionym ukazie Imperatorowej Katarzyny drugiej, rozłą­czono mnie z moim ka­mer­dyne­rem Szmi­giel­skim, z któ­rym co się działo lub dzieje, dotych­czas nie mam wia­domości.

ROZDZIAŁ 3:   PODRÓŻ DO IRKUCKA

Tej samej nocy porwany zostałem do kibitki, kilku zbroj­nych wsiadło żoł­nierzy i byłem wie­ziony w dal­sze prze­zna­cze­nie; przez pięć dni i nocy byłem wciąż wie­ziony, szó­stego dnia no­cowali­śmy na po­czcie, ale mnie nikt nie wi­dział ani ja ni­kogo, żaden z warty ze mną nie gadał, oficer był do mo­jego konwoju do­dany z czte­rema gemej­nami i unte­rofice­rem, szło mi naj­więcej o rzecz wie­dzieć, dokąd mnie wiozą.

Jednego czasu na przemianie poczty gdy wszyscy odeszli od po­wozu za końmi i kup­nem po­trzeb swo­ich, zo­stał się tylko przy mnie staruszek żoł­nierz. Zacząłem go prosić i dałem kilka pię­taków, aby mi po­wie­dział do­kąd wie­ziony je­stem, ten długo na­ociągawszy się z bo­jaźnią i stra­chem powie­dział, że tylko wie, że do Ir­kucka są wy­zna­czeni. Już co­kolwiek by­łem spokoj­niejszy rozu­miejąc, że na Ir­kucku się skończy, do któ­rego przy­bywszy dopiero zacząłem nowy wo­jaż i do­świadcze­nie. Dzie­sią­tego dnia ze Smoleń­ska stanęli­śmy w sto­łecz­nym mie­ście Mo­skwie. Nigdy ze mną ofi­cer ani żoł­nierz nie chcieli ga­dać, zawsze czło­wiek cos sobie nie­pew­nego wy­sta­wiał, jak tylko do­wo­żono do którego miasta, zda­wało się, ze już na­stąpi egze­ku­cja śmierci, bo się u nich tak dzieje, że nie­wolni­ków rozsy­łają krymi­nali­stów i tam z nimi robią eg­zeku­cję. W Mo­skwie bawi­łem trzy dni, ale miasta nie wi­dzia­łem, zaw­sze osa­dzony byłem w ja­kimsiś od­dziel­nym za­ką­cie.

Trzeciego dnia zwyczajnym sposobem zapakowany w ki­bitkę, którą zaw­sze za­słaniano w prze­jeź­dzie przez mia­sta i wsie, zaw­sze oficer pijany i jego pod­ko­mendni, żadnej uczciwo­ści ani ludz­kości nie mia­łem od niego.

Z Moskwy byłem wieziony do Kazania, w którym mieście kilka dni bawili­śmy się, do każ­dego mia­sta prze­jeż­dża­jąc, zaw­sze sta­wali przed domem policji, lud się wszędy kupił, aż mi wy­zna­czone było miej­sce noc­le­gów i popa­sów. Ten spoczy­nek był nie dla mnie ro­biony, ale dla kon­woju, który dla for­sownej drogi nie mógł wy­trzy­mywać. Dawano wartę do miasta na noc za roz­kazem mojego ofi­cera. Od Smo­leń­ska do Ir­kucka trzech żoł­nie­rzy w mojej straży zgi­nęło, jedni nogi albo ręce poła­mali z wierzchołka mojej ki­bitki. Gdy pijani i nie­uważni z gór lecieli, zda­rzało się to często, że kiedy roz­pędzą ko­nie, ki­bitka się wy­wraca i ko­nie wleką po ćwierć mili, a ja za­mknięty tłukę się jak śledź w beczce, lecz że byłem ob­wi­jany wo­rem, sieczką i słomą, to mnie rato­wało. W Ka­zaniu gdym sta­nął na kilku­dnio­wym spo­czynku, dano mi dość do­bra stan­cję w wielkim jed­nym domu mu­rowa­nym i pierw­szego dnia nie opatrzyli się, że moje okno z dru­giego piętra było na ulicę, warta mija tego nie uwa­żała, a ja wolno patrząc po­strzegłem kilku Pola­ków ofice­rów znajo­mych i rozma­wia­łem z nimi i za­in­formo­wałem się o wielu rzeczach. Lecz na nie­szczę­ście moje gdy do­strze­żono, ka­zano na­tychmiast okno na głu­cho za­bić i po­wró­ciłem do mojej daw­nej sytuacji. Z Ka­za­nia do To­bol­ska by­łem wie­ziony tymże spo­so­bem bez żadnej po­wolno­ści, wy­gody i ludz­ko­ści. W tym prze­ciągu i przejeź­dzie drogi różne, nie­szczę­śliwe kolonie i mia­steczka przeby­wa­łem, które są zalud­nione przez po­sy­ła­nych na zsyłkę, wtedy po­strzega­łem lu­dzi bez no­sów pięt­nowa­nych. Na każdym pra­wie prze­wozie ta­kie mon­stra da­wały się wi­dzieć.

Na jednym noclegu, gdy kobieta jedna jeść przyniosła dla straży, po­strzega ofi­cer, że twarz była niepo­spo­lita i za­py­tał się coby była za jedna? Odpowie­działa, że niegdyś Puł­kowni­kówna a dziś kowa­lowa je­stem po­słana na zsyłkę, przy­czyny nie chciała powie­dzieć za co. Na tej sa­mej dro­dze po róż­nych kolo­niach i pocz­tach znaj­do­wa­li­śmy bar­dzo wiele Pola­ków, któ­rzy jesz­cze od bar­skiej konfedera­cji po­zosta­wali i już z nich wielkie kolo­nie roz­mno­żyły się.

Kazań Miasto, niegdyś Tatarskie Królestwo należące do Azji a przez Cara Iwa­nowa Ba­zyle­wi­cza pod­bite. Póź­niej przez Pu­cha­czewa zrujnowane, gdzie dotąd są jeszcze tego znaki zwali­ska mu­rów i góry. Miesz­kają w sa­mym mie­ście Ro­sja­nie, Ta­tary, Czerkasy, Wodziaki, Syrja­nie, Mogoło­wie. Te na­rody ko­loniami miesz­kają mię­dzy Kaza­niem i Tobol­skiem. Ka­zań nad rzeką Ka­zaną i wielką rzeką Wołgą, która wpada do mo­rza Ka­spij­skiego, idzie mię­dzy pierw­szymi z miast. Li­czy się po Pe­ters­burgu i Moskwie trzecim mia­stem, Które ma bar­dzo wiele do­mów na gust Euro­pej­ski, skle­pów po­rząd­nych liczą do kilku tysięcy kup­ców. Znaj­duje się w tym mieście obraz Matki Bo­skiej, na­zywają go po rosyj­sku Ka­zań­ska Najś. Panna, lud z bar­dzo dalekich krajów przycho­dzi na od­pusty i wiele przy­no­szą dla miasta zy­sku.

Kilkanaście pokoleń Tatarów są osiedli koło Kazania i na dro­dze do To­bolska. Na­rody Czu­wackie, Cze­re­mi­skie, Ostjaki płacą podatki podusz­nego: te na­rody róż­nią się zupeł­nie mię­dzy sobą języ­kiem, fizjo­gno­mią, obycza­jami, reli­gią; uży­wają naj­więcej maho­metań­skiej, dają re­krutów w małej liczbie, upra­wiają rolę, która w tym miej­scu jest bar­dzo żyzna. Z Tata­rów i Kał­muków wy­bierają część na ochot­nika do woj­ska. Koło Ka­za­nia wielkie są ko­lonie i bo­gate, za­ludnione tymi, któ­rzy od dawna już po­słani na zsyłkę, z tych tedy biorą bardzo wiele do puł­ków kozac­kich, dają im ty­tuł Ko­zaków albo Doń­skich albo Czarnomor­skich i tym napeł­niają pułki, gdyż samych Doń­ców jest bar­dzo małą liczba na Donie i pro­win­cjach Ko­zac­kich; same prawie kobiety gospo­darują i upra­wiają rolę, gdyż nie mają pra­wie męż­czyzn, bo wszyst­kich biorą do wojska. Koło Ka­zania można li­czyć naj­mniej do dwóchkroć sto ty­sięcy róż­nych Tata­rów, którzy upra­wiają zie­mię i opła­cają bar­dzo dro­gie po­datki, część fu­trami, część pie­niędzmi. W tej stro­nie jeszcze mało zwie­rza i nie tak piękne jak w dal­szych kra­jach Syberii; w tym mie­ście jesz­cze nie znaj­dują się so­bole, tylko po­pie­lice, ry­sie, kuny, bobry i niedź­wie­dzie, któ­rych mają pod do­statek. Po tych lasach Ka­zań­skich na dro­dze do Tobolska naj­wię­cej mieszka róż­nej hordy, które upra­wiają ziemię i po­lo­wa­niem się ba­wią.

Tatarowie ubiorem zbliżeni są do Tureckiego. Kobiety chodzą w zawojach i no­szą mate­rie bo­gate, które ku­pują od Bu­char­skich na­rodów. Kobiety są piękna i bo­gato się ubie­rają, ale ich naj­więcej mę­żowie za­my­kają, przy­pad­kiem ich można kiedy widzieć; mają swoje seraje i po kilka żon utrzy­mują. W do­mach czy­stość naj­więk­sza; dwie kon­dy­gna­cje ła­wek ko­bier­cami i dywa­nami wy­ście­łane, siadają nogi na krzyż zało­żyw­szy. W każ­dym pra­wie domu mają koło pieca wprawione kotły, w któ­rych opa­rzają młode go­łąbki i naj­gu­stowniejsze ro­bią po­trawy.

Ceremonie ślubów; kawaler kiedy się stara o pannę, po­syła do niej konia, któ­remu jeżeli plecie w grzywę wstążkę, od­syła go nazad i pewnym jest jej ręki.

Ceremonie dalsze tego obchodu naśladują żydów, każdy z wesel­ników musi zjeść całą kurę a żywe prze­rzu­cają przez głowy mło­dym, aby latały i inne tym po­dobne dzi­wactwa.

Drugie narody inne mają obrządki i różnią się od siebie, ale w wielu zwy­cza­jach naśla­dują Tur­ków: mają swoje me­czeta bez dzwonów, modlą się do miesiąca i ściśle zacho­wują swoje święta.

Mają wielkie stada koni, bydła, owiec, wszystkie fabryki róż­nych materii mają swoje wła­sne, od ni­kogo nic nie ku­pują, ko­biety ubie­rają się tak jak męż­czyźni, różnią się tylko kolczy­kami, które no­szą u uszów oso­bliwszej wielko­ści, srebrne formy pół­mie­siąca, na pier­siach sztuki wyle­wane ze srebra słońca.

Kobiety Czeremiskie bardzo zręcznie i śmiało na koniach jeż­dżą, z łuków strze­lają, na in­stru­men­tach grają, które same ro­bią i na fason naszej gi­tary struny z włosów koń­skich, która jesz­cze jest panną ta nosi ple­ciony warkocz z włosów koń­skich pra­wie do samej ziemi, na końcu warko­cza różne dzwo­neczki, po środku srebrne sztuki, które roz­dzielają włosy.

Czeremisi podobni są do Czuwaczów i zgadzają się pra­wie we wszyst­kich ob­rządkach i ety­kie­tach.

Wodziaki różnią się uprawianiem więcej roli, ubiór zupeł­nie od­mienny, ko­biety no­szą czapki wy­so­ko­ści łok­cia po­dobne do gre­na­dierskich z ma­terii bo­gatych, róż­nymi franzlami prze­plata­nych; bie­li­zna cała wy­szy­wana bar­dzo pra­cowicie włócz­kami; zwierzchnie suknie naj­więcej mate­rii bu­char­skich. Męż­czyźni zaś nie są ele­ganci, noszą zwierzchnie suk­nie z róż­nego zwie­rza, z psów, z koń­skiej skóry.

Ostjaki niemal we wszystkim do pierwszych są podobni. Reli­gii wszyscy są po­gańskiej, róż­nią się tylko ję­zy­kiem. Ba­wią się częścią rolą, częścią polowa­niem, biją zwierza z łu­ków, bo in­nej im broni mieć nie wolno.

Te wszystkie narody nie są bardzo liczne, bo ledwo po kil­kaset osady (w osa­dach) po la­sach po­roz­rzu­ca­nych miesz­kają.

Z Kazania do Tobolska liczą przeszło 300 mil europej­skich, i na samej tylko dro­dze znaj­dują się nie­które bar­dzo rzad­kie tylko mieszkania, mia­steczka i kolonie z ludzi na zsyłkę posła­nych, dla utrzyma­nia samej tylko poczty na przejazd w dal­sza Sybe­rię. Poczta bardzo tania; kosztuje jedna kopiejka na wior­stę , a wiorst w mili liczy się 7, a na powrót z Sybe­rii do Mo­skwy w du­belt. Jadąc tak traktem nad rzekę wielka Kamą część naro­dów Buchar­skich część Kałmuków miesz­kają. Wiele wi­dzieć się daje róż­nych ruin, z ogromnych mu­rów zwa­li­ska i kamieni, po­strzega się też Cy­ganów nad tą rzeką miesz­kają­cych.

W tejże podróży napotkałem do dwóch tysięcy Polaków, któ­rzy byli pę­dzeni ku Czar­nemu Mo­rzu na okręta. Kolo­nie znacz­niej­sze na tym trak­cie są: Iszyńsk, Krasnołoboda, Ju­meń, Tara, Turyńsk i inne tym po­dobne.

Te wszystkie kolonie są osadzone ludźmi nieszczęśliwymi na zsyłkę po­wysyła­nymi, dziś już są roz­mno­żone, upra­wiają część roli, bawią się po­lowa­niem z łu­ków i tym po­datki opła­cają.

Przywieziony byłem do Tobolska a po dwudniowym tam poby­cie wieziony byłem dalszą droga do Ir­kucka. Na tejże dro­dze na­potka­łem po kilkaset ludzi obojej płci na zsyłkę pę­dzo­nych ku Irkuc­kowi, przy małej bar­dzo straży, któ­rych od ko­lonii do kolo­nii przesyłają i ledwo w końcu trzeciego roku z Eu­ropy do Irkucka przy­by­wają. Uciec tam ża­den nie może, gdyż nig­dzie nie masz po­bocz­nych ko­lonii; prócz na jednej chyba dro­dze, która przez Pio­tra Wiel­kiego tymi dzi­kimi i ciem­nymi la­sami ro­biona do Ir­kucka. Te kolonie osa­dzone tylko dla sa­mej poczty: gdyby zaś który chciał z nie­wolników w bok gdzie się schro­nić do la­sów, zo­sta­nie od zwie­rząt zje­dzony.

Na połowie drogi do Irkucka tych niewolników rozdzielają, z których jed­nych od­dają do ko­palni, nie­któ­rych osa­dzają na ko­lo­niach pu­stych, in­nych zaś do fabryk jako to do Mi­nużyń­ska, Bar­naul, Ekate­ryn­burga, w tych trzech miej­scach biją pie­nią­dze miedziane pod zna­kiem dwóch so­boli, i ta miedź z Sy­be­rii nie wycho­dzi, po­nieważ w niej znaj­dują się cząstki złota i na gra­nicy rewidują. Z tymi nie­wolni­kami cią­gną losy i do­bie­rają mał­żeństwa, ślub daje kapi­tan spraw­nik, do­piero w kilka lat kiedy się zda­rzy, Pop stwier­dza. I ta­kim sposo­bem od Piotra Wiel­kiego osady się duże pofor­mowały. Ojcowie tych ko­loni­stów byli bez uszu i no­sów, dzi­siejsza po­tom­ność jest zdrowa; biorą ich w re­kruty do ko­mend Sy­bir­skich. Cer­kwie są bar­dzo rzad­kie; księża posłani na Sy­berię jeśli mają sy­nów, posyłają ich do To­bolska albo Ir­kucka do wy­święce­nia.

Gdy byłem wieziony pustynią, dawani konwoje, gdyż na trak­cie ku Kiach­cie do granic chiń­skich czę­sto bar­dzo na­pa­dają ka­ra­wany ku­pieckie, które idą z Mo­skwy. Są to roz­bójnicy, któ­rzy posłani do róż­nych ko­palni i fabryk ucie­kają, łą­czą się z inną dziką hordą, mają mieszkanie swoje zimą i latem po la­sach głu­chych i nie­dostęp­nych. Ży­czy­łem so­bie w tym cza­sie, aby już rozbój­nicy mo­gli napaść i mnie ode­brać, lecz mój ofi­cer zapo­wie­dział mnie uczci­wie, gdyby w przy­padku mieli na­paść, ma roz­kaz se­kretny, mnie pierw­szego za­bić; i potem już nie ży­czy­łem, aby po­dobny wy­pa­dek mógł się zda­rzyć.

Gdy w tej drodze zachorowałem śmiertelnie, chciałem, aby z kilka dni ofi­cer mógł się za­trzy­mać; lecz od­po­wie­dział mi na to: wi­dzę i wchodzę bardzo w stan twój dzisiejszy, lecz ma roz­kaz nig­dzie się nie zatrzy­my­wać, a w przy­padku śmierci, ciało moje powinien za­wieźć do miej­sca prze­zna­czo­nego. Wło­żony zo­sta­łem do ki­bitki chory i wie­ziony w dal­szą podróż do mia­sta Niż­szy Udyńsk, koło którego mieszkają na­rody Tun­guzy, Ka­ra­gazy, mają stada wiel­kie re­nife­rów i przy­jeż­dżają czę­sto do tego mia­sta reniferami. Zimą i latem w la­sach i po­mię­dzy gó­rami miesz­kają, na­mioty mają z fu­ter i palą ogień w środku, koło któ­rego się ogrze­wają i u wierz­chu tego na­miotu od­kryta jest dziura, któ­rędy dym wy­cho­dzi. Gdy wypasą miej­sce jedno, to jest mech biały, który gdy wyje­dzą, zabie­rają cale swoje domki i z ta­bo­rem swoim prze­noszą się w dal­sze miej­sca. Wy­biw­szy zwie­rza pobliż­sze, je­dzą bez żadnego braku. Za­bie­rają dzieci, swoje rekwi­zyta i to wszystko na re­nife­rach prze­wożą, które tak są zmyślne, że prze­cho­dząc przez gęste lasy nie ob­rażą prze­wo­żo­nych dzieci, które w kro­becz­kach są, do nich przywią­zane.

W mieście zaś samym Udyńsku najwięcej mieszka ludzi po­słanych na zsyłkę, dziś są bar­dzo bo­gaci, bo się ba­wią upra­wia­niem roli i handlem. Na drodze bli­sko Irkucka wiele bar­dzo prze­jeż­dża­łem kolo­nii, w któ­rych znaj­do­wałem Po­la­ków, Prusa­ków Szwe­dów. Ci ludzie za­brani byli w daw­niej­szej woj­nie z Szwe­dami i Prusa­kami i nie zostali uwol­nieni, gdyż po­dali ich za zmar­łych, a dziś są znaczne kolo­nie ziemię upra­wia­jące.

Zbliżyliśmy się już o pięćset wiorst ku Irkuckowi, stanęli­śmy na dwu­dniowy wypo­czynek. Kolo­nia była dość znaczna, w któ­rej i sąd niższy znajdował się. Że żołnie­rze byli sfaty­go­wani i po­kale­czeni od wy­wrotu ki­bitki, ofi­cer uczynił rekwi­zy­cję i dano wartę miejską. Złą­czyli się pod ko­mendę mego oficera w dro­dze do trans­por­towa­nia do Ir­kucka.

1. Dominikanin Przeor Rakowski

2. Horodeński z Mińskiego

3. Jan Zienkowicz i dwóch zaściankowych szlachty z pod Oszmiany w żupa­nach płó­cien­nych, któ­rzy upra­wiali rolę, a naj­nie­win­niej zo­stali wzięci, dla­tego, że mieli nazwiska niektó­rych dwóch na­szych ma­gnatów w Smoleń­sku, na któ­rych miej­sce za­mienieni zo­stali, bo tamci się opłacili.

Ostatniej nocy po spoczynku, gdy już nazajutrz mieliśmy się do po­dróży, poczty i konie już w nocy były go­towe przed do­mem, warta miejska, żoł­nierze i my spali­śmy do­brze, ogień re­gular­nie palił się noc całą, gdzie­śmy tylko no­cowali. Tej sa­mej nocy ofi­cer wstawszy cicha­czem zga­sił ogień; gdy już dzień nastał już poczty były za­przę­żone, wstaje, po­rywa się nasz ofi­cer, wpada niby w konwul­sje, zżyma się, szuka po łóżku i po­wiada, że pugila­res mu zo­stał ukra­dziony, w któ­rym były nas wszyst­kich pie­niądze, jakie tylko kto miał, po­nie­waż nie­wol­ni­kowi nie wolni ich mieć: pienię­dzy skarbo­wych też miał bar­dzo wiele, to jest na pocztę do Ir­kucka na dwa­dzieścia dwa koni, gażę na całą komendę na sześć miesięcy i na po­wrót dla sie­bie z Ir­kucka do Smo­leń­ska, który sam ukradł, wy­szedł w nocy i podłożył pod kamień blisko prze­wozu, któ­rędy mieli prze­jeż­dżać, o czym później się dowie­dzia­łem.

Sprowadza niższy sąd do naszej kwatery, każe siebie re­wido­wać, nas wszystkich i rze­czy na­sze. Sąd niż­szy nic nie zna­lazł, tylko księdzu prze­orowi jeden z tych ichmo­ściów ukradł zega­rek. Po­słali natych­miast ofi­cera-ku­riera do Ir­kucka z do­niesie­niem o przy­padku, że wie­zie bar­dzo waż­nych i se­kret­nych aresztan­tów i no­cu­ją­cych w ko­lo­nii, która osa­dzona sa­mymi zło­dziejami i roz­bójnikami, przy ichże straży okra­dziony zo­stał i nie ma za czym dalej wieźć aresz­tan­tów; do tego jesz­cze ze­brał za­świadczeń od mieszka­jących tam nie­których ma­łych kupców, że kilka im ta­kich przy­pad­ków w tej ko­lo­nii z in­nymi zda­rzyło się. Ku­rier po­wró­cił z pie­niędzmi na pocztę z zale­ce­niem pręd­szej jazdy.

Przywiezieni zostaliśmy 5 miesiąca przed Irkuck, przed któ­rym wielka rzeka An­gara znaj­duje się, któ­rej, jako po­wia­dają, w całej Eu­ropie nie ma, tak by­stro bie­żą­cej bo wię­cej mili w górze stoją statki, któ­rymi w oka mgnie­niu prze­wożą do Ir­kucka. Rzeka ta wy­pada spod gór wynio­słych bar­dzo od Chin le­żących.

Spotkał nas komendant na brzegu, kiedyśmy się prze­wieźli i każdy osobno był wzięty, je­den o dru­gim już nie wie­dzieli, ja moich kom­panów już odtąd więcej nie widzia­łem; wzięty pod nową straż i osa­dzony w domu kupca jed­nego, byłem bar­dzo słaby i nie­spo­kojny ro­zumie­jąc, że tu się odkryć może przezna­cze­nie moje. Był to dom pra­wie nie mieszkalny, gdy sam Pan tego domu handlem się ba­wił. Sala była bar­dzo pięknie ume­blo­wana i kil­ka­dziesiąt drzew chiń­skich w wa­zo­nach stało. Drzewa naj­pyszniej­sze doty­kały się pra­wie sa­mego su­fitu, byłoby to miejsce dla mnie ra­jem, gdy­bym sam nie był niewolni­kiem.

Komendant miasta bardzo ludzki człowiek przysłał mi jeść ze swo­jego stołu. Nie było sztuć­ców tylko sama łyżka, gdyż nie­wolni­kom nie daje się noża nigdy. Naza­jutrz odwie­dził mnie ta­meczny doktor, czło­wiek bar­dzo uczciwy, no­wowy­szły z aka­demii pe­tersbur­skiej, ożenił się w tym miejscu z najpierw­szego kupca córką, który dostał rangę puł­kow­nika i krzyż za wy­na­le­zie­nie wiele wysp na oce­anie. Przed moim wyjaz­dem w dal­sza po­dróż, po­nadawał mi bar­dzo wiele le­karstw, ostrze­ga­jąc abym to menażo­wał, bo już tam dalej ani le­karstwa ani dok­tora nie znają.

Zapytał mi się, co ja zwykłem pijać z rana? Odpowiedzia­łem, że dawniej pi­jałem kawę, dziś o tym za­po­mnia­łem. Dał mi na sa­mym wyjeździe wór wielki skórzany, mocno za­wiązany, za­le­cając abym te ziółka za­żywał co­dzien­nie wiele chcę. W dro­dze gdym roz­pako­wał, zna­lazłem na miej­scu ziółek kilka fun­tów kawy tartej su­ro­wej, i głowę dużą cu­kru. Kawa i cu­kier jest rzecz bar­dzo droga w Ir­kucku. Na wyjeździe samym przyszedł Ko­men­dant i przy­nie­siono za nim fu­tro ze skóry je­leni, wło­żono do mo­jej ki­bitki. Zadzi­wiło mnie to bardzo, że je­sień jeszcze była nie­późna i dość było ciepło, a mnie dają fu­tro: na co odpowie­dział Ko­men­dant, że za kilka dni spotkam się z zimą, co się tak stało, bo za tyleż dni już coraz da­lej były znaczne mrozy i to fu­tro bardzo się przydało.

ROZDZIAŁ 4:   PODRÓŻ DALSZA DO OCHOCKA

Byłem wieziony od Irkucka do rzeki Leny kilkadziesiąt mil po­wozem przez dzika hordę, do któ­rego miej­sca już się za­koń­czyły ki­nie. Znalazłem już kilka statków uładowanych towa­rami przez kupców Ir­kuc­kich, któ­rzy to­wary swoje, re­kwi­zyta okrę­towe spuszczają rzeką Leną do Ir­kucka, stamtąd na wierzcho­wych ko­niach wię­cej trzech tysięcy wiorst pu­stymi gó­rami, la­sami transpor­tują na okręta, co ich to wszystko bar­dzo wiele kosztuje, bo wiele koni z pa­kami gi­nie od niedź­wie­dzi.

Opuszczone miejsce kilkadziesiąt mil przed Irkuckiem, do któ­rego wra­cam się. Ki­ringa ko­lonia leży na trak­cie do Ir­kucka, zło­żona z kilkudzie­siąt osady ludzi na zsyłkę posła­nych, dano nam kwaterę, dość dom duży i wy­godny. Okna były z tego kamie­nia, który się drze na arkuszowe pa­piery, przez które dość wi­dać, na tym szkle pisze się krzemie­niem lub goź­dziem jak na per­ga­mi­nie.

Gdy oficer pilnujący podweselił sobie podobnież i cała warta, wtem przy­pa­truję się oknu i wi­dzę ja­kieś wier­sze na­pi­sane, któ­rych było kilkanaście po ro­syjsku ręką Księżny Men­szy­ko­wej, która z mę­żem gdy była wie­ziona na zsyłkę w tym domu jakiś czas spoczy­wała, która wypłakawszy oczy ze smutku nie doje­chała do Ber­czo­wych ostro­wów, umarła w dro­dze i tam po­grze­biona została. Gdy te wier­sze czytam na oknie, wcho­dzi bar­dzo stary czło­wiek lat ośmdzie­się­ciu wieku, który z mło­dych dni będąc ofi­ce­rem, do tej kolonii był ze­słany. Skoro wszedł do mnie oświad­czył, że jest go­spo­da­rzem, i że jego dom jest prze­zna­czony na spo­czy­nek ludzi nie­szczęśli­wych, ba­wił mnie przez dwie go­dziny; wiele mi na­opo­wia­dawszy awan­tur, aż nie wy­spał się mój ofi­cer, który sta­ru­szek już się więcej ze mną nie wi­dział.

Przy tej kolonii płynie wielka rzeka Kirynga, koło której bardzo wiele Ja­kuckich na­rodów mieszka, któ­rzy w po­lach gdy ro­bią koło siana lub in­nych robót naj­czę­ściej są nadzy prócz że mają rze­mienne fartuszki, ob­sia­dają ich mu­chy duże, bąki, ko­mary, pająki, lecz oni tego nie czują dla gru­bości skóry, przez którą ból nie do­cho­dzi.

Rodzaj tych ludzi, karłowaty, nogi najwięcej łękowate, oczy wielkie, twarze szero­kie, i koloru he­ba­no­wego, włosy czarne i grube jak u koni, silni nad­zwy­czajnie, na koniach bardzo męż­nie jeż­dżą, z łu­ków celnie strze­lają i są ażar­downi. Ko­biety bar­dzo pięknie się ubie­rają; suk­nie mają ze skór, malują far­bami i praco­wi­cie tam­bo­rują roz­licznymi trawami, wło­sami koni i in­nych zwie­rząt, konno jeżdżą i z łu­ków strze­lają, są czer­stwe i wy­trzy­małe na zimno.

W Jakucku takie jest zimno jak w żadnej części Syberii. Mają wiel­kie stada, koni i bydła, koni nigdy nie kują a te po naj­więk­szych lo­dach i gó­rach tak się trzymają jak naj­ostrzej kute.

Kirynga należy do Irkucka, wielki to jest naród, którego li­czą do kil­kadzie­siąt ty­sięcy lud­no­ści.

W Jakucku przebyłem część zimy do wiosny; znalazłem Ko­men­danta znajo­mego puł­kow­nika S..., który dość w Woje­wódz­twie Miń­skim dla ra­bunków był sławny. Poro­biwszy wiele krymi­nałów w Pol­sce wyrobił się na ko­mendę do Ja­kucka, wiele miał Pola­ków przy nim słu­żących i ci tedy se­kretnie mi opowia­dali, wiele on ma róż­nych sprzę­tów ra­bow­nych, mon­stran­cjów, kieli­chów, paten i wiele in­nych sprzętów ko­ściel­nych.

Jakuck jest to punkt głębokiej Syberii ku portu Ochock zwa­nym zbliźny ; w tym miejscu naj­wy­bor­niej­sze so­bole i lisy czarne, grono­staje. Leży nad rzeką Leną. Narody Ja­kuckie dzielą się na dwa­na­ście Książąt albo Knia­ziów, któ­rzy z rodu swojego biorą pierwszeń­stwo. Język mają bar­dzo ob­fity po­dobny do tatar­skiego i kiedy się z sobą scho­dzą, nie­ustannie ga­dają o zwie­rzętach, o po­lo­waniu i o ma­rach, które im się wi­dzieć dają, toż samo i ko­biety, ale nie­rów­nie wię­cej konwer­sa­cji mają o Sza­manach (1) i wi­dze­niach róż­nych. W niektóre dnie byłem pro­szony na obiad do tego ko­men­danta. Pew­nego czasu na

(1) Szamani są to kapłani czyli wieszczowie tych narodów.

jego imieniny byłem zaproszony, gdzie niespodziewanie zna­lazłem kilka osób na­szych Po­la­ków, nie wie­dząc, że się w tym sa­mym miejscu znaj­dują. Pierw­szy Oskisko Strażnik Li­tewski, drugi Du­brazki z Wo­ły­nia ma­gnat, trzeci Horo­den­ski Puł­kow­nik, czwarty pod­puł­kow­nik Zien­kowicz. Na tej kompanii przez cały ten bal można się było ba­wić, ale roz­ma­wiać ostroż­nie. Komen­dant miał żonę Szwedkę, były tam i tańce ale z na­szych Pola­ków nikt nie tań­cował prócz Zienkowi­cza, który się umi­zgał do jego żony; i po­tem już Zienko­wi­czowi nie wolno było bywać u te­goż ko­men­danta. I w in­nych miej­scach było dość ko­biet, żon ofi­cjali­stów, gdyż w tym miejscu znaj­dował się sąd niższy. Ko­menda była złożona z kil­kuset lu­dzi i rozka­zy­wała tak licz­nemu i męż­nemu naro­dowi. Komen­dant w dnie nie­które za­praszał na­czelni­ków Jakuc­kich niby dla oświad­czenia ja­kie­goś monar­szego roz­kazu. Ka­zał im w kilku ko­tłach jeść go­tować i częstował ich przy go­rzałce, która tam jest bar­dzo droga. Każdy z Ja­kuckiej star­szy­zny przy­wiózł jemu w pre­zencie kil­kana­ście najczar­niej­szych so­bolów czym mu się bal zaw­sze do­brze na­gro­dził.

Te narody opłacają podatek sobolami i z kilkudziesięciu soboli wy­bierają jed­nego dla skarbu, w tym tylko braku bar­dzo wiele komen­dant profituje. Kupcy posłani z Irkucka przy­byli z róż­nymi re­kwizy­tami i towa­rami rzeką Leną do Ja­kucka, czy­nią przy­go­towania przez część zimy na wy­prawę do portu Ochocka. By­dło za bez­cen ku­pują i rzną, mięso wędzą a w skóry mo­kre by­dlęce obszy­wają swoje to­wary. Starają się za­cho­wać po cztery kamienie wagi, go­dzą Ja­ku­tów z kilku ty­sią­cami koni, na każ­dego ko­nia za­wie­szają wagi po cztery ka­mienie z każdej strony a je­den kamień wagi na środku umiesz­czają, i tak mając już wszystko przy­goto­wane, biorą żyw­ność trzechmie­sięczną. Ja­kuci maja zaś żywność dla sie­bie, po­prze­wie­szane na ko­niach wory skó­rzane a na­lane mle­kiem, z któ­rego po­tem ma­sło robi się. Mają też mięsa by­dlęce wę­dzone, a kiedy ich za­braknie, je­dzą i ko­nie. Na miej­scu chleba mają go­mółki z kory drzewa li­stwinicy, która po­dobna jest bar­dzo do naszej jo­dły. Ob­darłszy pierwszą korę z drzewa, druga biorą do je­dzenia, su­szą i mieszają z czę­ścią mąki żyt­niej, której do­stają bardzo drogo od kup­ców Ru­skich w Ja­kucku miesz­kają­cych. Gdy za przyj­ściem wio­sny rzeka Lena pu­ściła, zaczę­li­śmy już mieć się do po­dróży. Kole­dzy moi z tego już miej­sca zo­stali roz­dzie­leni i każdy po­szedł w swoje prze­zna­czenie.

Był przysłany Myszyński kniaź na komendanta do Ochocka i do tego konwoju przyłączył się ko­men­dant Ja­kucki Szle­wiry. Re­ko­mendował mnie onemu, ile że mnie zna dobrze, aby z swojej strony oka­zywał dla mnie dowody przy­jaźni, zwłasz­cza, że do Ochocka by­łem prze­zna­czony, nie wiedząc jesz­cze o dal­szej mej po­dróży. Miałem ze skarbu wy­zna­czo­nych dla mnie i pod moje rze­czy do Ochocka cztery ko­nie. Było zaś w ogóle koni cztery ty­siące a na dwa­dzie­ścia je­den Ja­ku­tów. Cała ta nasza ko­menda była uzbrojona w łuki i strzały; ze dwa tygo­dnie przeszło, nim ta całą wa­taka mo­gła się przez rzekę prze­pra­wić.

Ruszył ten konwój, koń za koniem, bo tak były urządzone. Drogi żadnej, tylko strasz­nymi gó­rami i wąwo­zami, ale w kon­woju było wielu Jakutów którzy wie­dzieli drogą. Są znaki jesz­cze drogi po ko­ściach koń­skich, gdzie przez tyle już lat trans­porta cho­dzą do portu Ochocka, gdyż konie pa­dają po dro­dze, część od niedź­wiedzi zje­dzona. Od Ja­kucka do Ochocka li­czą bli­sko trzy ty­siące wiorst. Przez tę całą drogę nie wi­dać żad­nych ko­lonii. Prócz nie­wiel­kiej osady nad prze­wozem. Wy­brzeża rzek za spad­nie­niem naj­mniej­szego dżdżu nie­znacz­nie się wodą na­peł­niają, gdzie dwa lub trzy dni stać po­trzeba nim woda opadnie, gdy póź­niej i nogi za­moczyć nie można.

Na każdą górę kiedyśmy się wdarli, Jakuty czynią nabo­żeń­stwo i od każ­dego ko­nia wy­rwaw­szy włosy, za­wie­szają na drze­wach. Prze­chodząc najwyższe góry, są tak wyso­kie miej­sca, ze le­dwo człowiek pie­szo i po jed­nym koniu może prze­pro­wa­dzić, a z obu stron straszne przepa­ście, gdzie mieliśmy kilka przypad­ków, że po kilka­na­ście koni z ludźmi gi­nęło. Szli­śmy zawsze od rana do wie­czora bez po­pasu; stawali­śmy na nocleg zaw­sze nad jakąś rzeką i pa­szą dla koni. Wy­strze­ga­li­śmy się tylko no­co­wać bli­sko udrów dla na­padu niedź­wiedzi; gdzie każ­dej nocy mu­siało kilka koni zgi­nąć. Sta­nąwszy na noc­leg, roz­niecili­śmy obo­zem wko­lu­teńko ognie dla po­strachu niedź­wiedzi, każdy wydobywał swoje za­pasy i jeść goto­wali. Kupcy mieli swoje namioty, prócz tego jeszcze na twarzach sitko wło­siane z płót­nem, któ­rych zrzu­cać nie można było dla nie­zwy­czaj­nego mnó­stwa, komarów i robac­twa w powie­trzu znajdują­cego się. Zaś od­dy­chać bez sitka było nie­po­dobno, gdyż ina­czej gęba byłaby ro­bac­twem napeł­niona.

Najwięcej żyliśmy herbatą, mając ze sobą suchary żytne i pszenne. Mieli­śmy też słoninę wę­dzoną, krupy i naj­przed­niej­szy barszcz go­towany z młodych li­ści od Rumbarba­rum, który tam obficie ro­śnie; nie okrą­gły tylko jak mar­chew albo pa­ster­nak, nie ma też takiej mocy jak Chiń­ski, bo cztery razy wię­cej się go używa. I tak każdy dzień Ja­kuci ko­nie zbie­rali, pako­wali na nowo i ciągnę­liśmy dalej w na­szą po­dróż. Re­kwizyta, które się zo­sta­wały po ko­niach zje­dzo­nych przez niedź­wie­dzi, zabie­rano na inne ko­nie. Nie­zmiernie mi przykro było odby­wać tę po­dróż na siodle drewnia­nym, aż nie za­ra­dziłem so­bie póź­niej wy­pcha­niem worka mchem.

W tej podróży jechał z nami Myszyński, który jak się rze­kło, prze­zna­czony był na ko­men­danta do Ochocka. Nie miał on nad ta ka­rawaną żadnej władzy, bo to była ku­piecka, ale ja sobie przywłasz­czył. Nie przy­wykł­szy do tak ciężkiej po­dróży i wierz­chowej jazdy, kazał so­bie robić różne lektyki; szedł je­den koń z przodu a drugi z tyłu tego po­jazdu. Dla miejsc cia­snych i wą­skich, kazał przed sobą prze­bić drogę i zażył subor­dyna­cji nad tymi na­ro­dami, które nie przy­wy­kły do słu­cha­nia rozka­zów komen­danta. Nie­któ­rych pała­szem porą­bał i przy­prowa­dził do wiel­kiego nieszczę­ścia, bo na­rody po­rzu­ciw­szy wszystko to jest: ko­nie i ekwipaże, rozsy­pali się po la­sach i górach. Stali­śmy na jed­nym miejscu trzy dni i żad­nego z nich nie wi­dzieli­śmy; nie­którzy kupcy umiejąc ję­zyk Jakucki, po­wła­zili na drzewa i za­częli wołać ich ję­zy­kiem, za­kli­nać na ich bo­gów, aż na­reszcie dali się nakło­nić. Komen­dant ich prze­prosił i tak dalej ruszy­li­śmy w po­dróż.

Po tej drodze nad rzeka Aldan znaleźliśmy piękny cmen­tarz, znaki chrześci­jan z napi­sami róż­nymi, któ­rzy po­umie­rali po­słani na zsyłkę, lub z wojażu. Dalej zna­leź­liśmy grób kapitana angiel­skiego z piękną wy­stawą.

Mieliśmy nocleg ostatni blisko portu u narodów Tunguzów w czar­nym bardzo le­sie świer­ków, na­zy­wało się to miej­sce Niedź­wie­dzie Ucho. Ta noc była naj­nie­spo­koj­niejsza, ognie wkoło kła­dli Ja­kuci krzyk usta­wiczny i szum morza dał się już sły­szeć. W tym miejscu kilka rzek rybnych spa­dało do mo­rza, nie­zli­czone mnó­stwo tu było niedźwiedzi i mimo naj­więk­szej ostrożno­ści kilkana­ście koni stracili­śmy.

W tej kolonii wielu kupców bardzo sprofitowało za tytuń i pa­ciorki szklane kolo­rowe, za co do­stali od nich so­boli, lisy czarne, grono­staje itd. Gdyśmy uszli kilka­naście wiorst, po­strze­gliśmy prze­strzeń Oce­anu. Za­dzi­wiło to bar­dzo pierw­szy raz widząc, i brzegiem po nad sa­mym mo­rzem przy­byli­śmy do Ochocka.

Komendant nasz podróżny objął zaraz miejsce swoje, któ­rego ta­meczni ze stra­chem jak Boga wi­tali. Po­chle­bia­łem ja so­bie, że znajdę u niego ludzkość, i grzeczność, którą on mi oświad­czał; ale przeciw­nie od­dany by­łem do domu jed­nego z majt­ków i z nich sa­mych straż do mnie przy­dana.

Kazał mi przyjść do siebie kilka razy i nazad odprowa­dzano mnie a moją strażą. Kupcy tym­cza­sem łado­wali okręty, bo jesz­cze nie był czas do wyj­ścia.

Ochock leży nad samym Oceanem, na piasku w klinie między mo­rzem i rzeką wielka Ochotą; znaj­duje się do­mów drew­nia­nych do sześciudzie­siąt. Mieszkają tam nie­którzy fak­to­rowie od kup­ców Ir­kuckich, część wielka majt­ków, ofi­cja­listów róż­nych, rze­mieślni­ków do budowania okrę­tów. Jest także w tym miej­scu cer­kiew z księ­dzem.

Bywają przypadki, że w czasie burzy wielkiej morza, na­pełni się rzeka i pod­czas tej bu­rzy domy nikną.

Komendant dla przywyknienia do powietrza morskiego, kazał mnie czę­sto prowa­dzić i ba­wić po nad mo­rzem. Jed­nego czasu siedzę na wyrzu­conym drze­wie, przypatruję się ty­siącz­nemu stwo­rzeniu, sły­szę, że ktoś po ka­mie­niach idzie do mnie i po­strze­gam czło­wieka dość wspa­niałego w pięknym ubio­rze. Zdawało mi się na pierw­szym wstępie, że ja­kieś stwo­rzenie wyszło z mo­rza. Zbliża się do mnie i pyta z jakich je­stem na­rodów czło­wiek: od­po­wia­dam, ze z nie­szczęśli­wego. Rzecze mi: to za­pewne Polak je­steś; znam ten na­ród i ich inte­res. Ja je­stem ku­piec posłany z kan­tory Irkuckiej dla wypra­wie­nia okrę­tów na Ocean i po­wra­cam do Rosji. Je­żeli masz przyja­ciół i familię, pisz przeze mnie a zarę­czam, że doj­dzie. Po­świę­cam ja się to na rzecz bar­dzo wielką, bo gdybym został za­skarżo­nym, że roz­mawiam tylko z ta­kim nie­wolni­kiem, był­bym w nie­wolę gdzie ode­słany, ale czuję aż nadto i chcę nie­szczęśli­wemu do­po­móc. Za po­wro­tem do stancji swojej (mówi do mnie) znaj­dziesz papier, pióro, atra­ment i lak: już tam jest warta ode mnie prze­ku­piona; na­wet i sam majtek, któ­rego masz przy so­bie. Pytał mi się oraz, czy znam kup­ców kra­kow­skich La­skiewi­czów, z któ­rymi ja mia­łem han­del na czar­nym mo­rzu wo­skiem: od­powie­dzia­łem, że bar­dzo mam wielka przyjaźń na­wet. Był on ro­dem Gre­czyn.

Zapytuje mnie znowu czy nie byłem ja w spisku na zabicie Monar­chini, po­nieważ tu żad­nych nie­wolni­ków nie po­sy­łali; od­po­wie­dzia­łem, że nie byłem.

Może, iż byłe gorliwszym nad innych , dlatego stałem się taką ofiarą, py­tam go się na­wza­jem, czy nie wie o moim dal­szym prze­znaczeniu, po­wiedział, że nie wie; bo już tu ziemia się za­koń­czyła . Jest tylko na Oce­anie półwysep, który zo­wią zie­mią kam­czacką, koło któ­rej kilka portów i cytadeli, może tam bę­dziesz po­słany.

Może opatrznością zostaniesz kiedy uwolniony, ale tu zwy­czajem, że za umar­łych po­dają. Na­uczył mnie spo­sobu po­stę­po­wania dal­szego, daro­wał mi kamień tytu­niu, co tam jest rze­czą naj­droższą, kamień su­cha­rów i różnych ca­cek dla tam­tych na­rodów. Dora­dził mi, abym jeśli mam jakie pienią­dze swoje pona­ku­po­wał za to róż­nych rze­czy, po­nie­waż tam pie­nią­dze kursu żadnego nie mają. Po­brał moje li­sty, które drogą han­dlu do­stawił do Pe­ters­burga i po śmierci już Kata­rzyny rozdał Polakom na­szym, a nota dostała się do rąk Pawła, co mi przy­niosło oswo­bodze­nie. Bo po wstąpie­niu Pawła i po uwolnie­niu Pola­ków na­szych, w rok do­piero przy­szło moje uwolnie­nie. Po­dziękowa­łem owemu kup­cowi za jego tak do­bre i czułe serce, poże­gna­łem się z nim, który nie długo bawiąc odje­chał na tych sa­mych ko­niach do Ja­kucka i Ir­kucka.

Była dla mnie wydana niewolnicza dwuletnia gaża, za którą naku­powano dla mnie róż­nych rzeczy tak do ży­cia jako też i róż­nych osobliwości dla tamecz­nych naro­dów, jako to róż­nych sucharów, słoniny wędzo­nej, która tam jest nie­zmier­nie drogą, krup róż­nych, tytuniu, itd. , ale to wszystko wniwecz po­szło póź­niej, gdy przy roz­biciu okrętu poza­ma­kało.

ROZDZIAŁ 5:  PODRÓŻ MORSKA

Już nastąpił czas wyjścia na Ocean, dwa okręty wycho­dziły na­przód przede mną, które były prze­zna­czone do no­wej Ho­lan­dii i na wyspę Świętego Elia­sza.

Poranek był piękny i pogodny, słońce świeciło, wiatr z ziemi wiejący, wła­śnie do wyjścia z portu. Lecz gdy już okręt wy­szedł na odkryte morze i kilka ty­sięcy kro­ków od­dalił się od brze­gów, wtem powstaje bu­rza, po­rywa dwie sza­lupy, które z portu konwojo­wały okręt, aby o brzeg nie zawadził, wywraca z trzy­dzie­stu ludźmi, z któ­rych kil­ka­na­ście ginie w przy­tom­no­ści wielu widzów stojących na brzegu. Wy­rato­wali się tylko ci, któ­rzy unie­sieni byli pod okręt i za liny się po­chwy­tali. Dru­giego dnia wy­rzuciło mo­rze tych ludzi na brzegi w ka­wał­kach tylko, bo przez ka­mienie które wrą koło brzegów potarte zo­stały. Co za smutny był dla mnie wi­dok, dla mnie, który naza­jutrz mia­łem się pusz­czać na mo­rze. Dla żeglu­ją­cych dwie oko­licz­ności są naj­straszniej­sze, to jest wyjście z portu i przybicie do brzegu. Wy­cho­dząc mu­szą się pilno­wać wia­tru z ziemi, tu­dzież ciągu ustę­pują­cej wody do mo­rza, równie jak wnij­ścia przy­byłej wody z mo­rza z morza i wia­tru mor­skiego na zie­mię, gdzie dwa razy na dzień pod­nosi się mo­rze, na­pełnia zie­mię i porty na trzy lub pięć łokci a w go­dzin dwie mo­rze od­biera swa wodę. Na­zywają to fluxus i reflu­xus; czyli wzdymaniem się i opada­niem morza. Po­wia­dają że­gla­rze, że w żad­nym mo­rzu tak wy­soko woda nie wznosi się jak w tym miej­scu na Oce­anie.

Gdy wsadzono mnie na okręt, zdany byłem kapitanowi i depe­sze se­kretne, jakie były o mnie. Ten okręt był prze­zna­czony na wyspy Ekuckie, który miał rozkaz zajść na szczyt Azji do niż­szej Kam­czatki. Był to okręt ku­piecki kom­panii Ir­kuc­kiej, wy­pra­wiony na lat kilka dla wynalezie­nia no­wych na­ro­dów i zdobycia fu­ter. Skła­dał się z ludzi ośmdziesiąt, część była strzel­ców z liczby niewolni­ków ku­po­wanych, inni zaś do­browol­nie po­świę­cali się, z któ­rymi kupcy na czwartą część zdoby­czy po­robili umowy, w końcu zaś tylko skwitują ich wódką i tytu­niem. Mia­łem do­da­nego sobie majtka na straż, który z ka­pi­tana poszedł na majtka pro­stego, za stra­coną nie­gdyś w wojnie szwedzkiej sza­lupę.

Brałem jedzenie porcję ryb i mięsa jak inni majtkowie, co mo­jemu odda­wa­łem, bo mi przez całą po­dróż do­brze słu­żył i pra­wie jemu życie winie­nem, a kupcy mnie zawsze z sobą za­pra­szali.

Gdy już okręt wychodził z portu pod żaglami, ściągiem wody uby­wającej do mo­rza, omija­jąc port, nie­wiele przy­tarł się o ka­mień i w tym momencie mało się nie wywrócił. Po­nieważ ża­gle były roz­pusz­czone, wszy­scy się po­wywra­cali na okrę­cie, bał­wan wody przeleciał przez śro­dek, i gdyby się nie trzymali za liny, pew­nie kil­ku­na­stu lu­dzi mo­głoby zgi­nąć. Każdy przy­tom­ność stracił i nie wie­dział, co się z nim dzieje, a oso­bliwie ci, któ­rzy pierw­szy raz do­świad­czali. Szli­śmy dzień i noc całą, wia­tru nie było po­myśl­nego, co uj­dziemy przez dzień i noc, oglą­damy, że nas na­zad do portu przy­pę­dza. W ta­kim tedy zda­rze­niu zosta­wa­liśmy dno ośm, dopóki port nie znik­nął nam z oczu; bo za po­wsta­niem burzy mo­głoby mo­rze wy­rzucić okręt i roz­bić. Nie­przy­zwycza­jony do mo­rza nigdy sy­piać nie mo­głem, aż mi mój majtek nie zrobił kołyski uple­cionej z po­wróz­ków, która była przy­bitą w głębi okrętu do ściany i zawsze mnie koły­sała.

Umarło nam dwóch Kaczdałów prawie jednego dnia, któ­rzy przed kilku latami na psach do­stali się do portu a po­wra­cali do oj­czyzny swojej na okręcie. Po­grzebani byli morskim zwy­cza­jem. Mie­liśmy ze sobą Popa ru­skiego, który wy­święciw­szy się w Ir­kucku powracał na Kamczacką ziemię do Bol­sze­recka, gdzie miał ojca. Wy­niesieni byli nie­bosz­czykowie na wierzch okrętu po odpra­wionym na­bożeń­stwie, zapako­wano ich w wory z ka­mieniami ra­zem, spusz­czano po jed­nemu do morza. Dzień był bar­dzo ja­sny, wia­tru naj­mniej­szego że pra­wie okręt stał na miejscu. Przypa­try­wali­śmy się w mo­rze, gdzie kilka łokci nie do­pu­ściły tych tru­pów zwie­rzęta i ryby mor­skie.

Staliśmy z godzin trzy na miejscu, że morze tak było spo­kojne, iż okręt był bez żadnego po­ru­sze­nia, de­cy­do­wali ci wszy­scy fa­natycy, że Bóg w tym cza­sie sądzi zmarłych i roz­kazał morzu być spo­koj­nym. Zbli­żało się już ku wie­czo­rowi, rozka­zano majtkom i żeglują­cym jeść kolację i po­spie­szać.

Gdy słońce zaszło za chmurę, okręt chwiać się zaczął, co kilka go­dzin bez poru­szenia stał na miej­scu. Za­częło się też po­ka­zy­wać wielkie mnó­stwo stwo­rzeń morskich, co po­spolicie się dzieje przed burzą na­stą­pić mającą.

Piliśmy właśnie herbatę, gdy nadszedł taki szturm i ude­rzył w okręt, że wiele upa­dło lu­dzi a każdy z piją­cych oblał się her­batą. W tym momencie spo­strzegają na wierz­chołku masztu ziemnego ptaka, który wi­dać, że był po­rwany od wia­trów i uniesiony aż na okręt. Za­trwo­żyło to wszystkich, bo wnosili so­bie, że bar­dzo da­leko są od ziemi. Je­den z majt­ków zrobił wędkę ze szpilki i na rybę ptaka zło­wił, a gdy go niósł z wierz­chołku, zła­mał mu skrzydło. Prze­raźli­wym gło­sem ów ptak nie­ustannie wrzesz­czał: na­tychmiast dru­dzy majt­kowie zło­żyli sąd na kilkana­ście batogów za zła­ma­nie skrzy­dła, po­nie­waż bo­go­wie mor­scy będą się mścili.

Coraz bardziej zbliżało się ku wieczorowi i coraz większy szturm wzrastał. W jed­nym mo­men­cie le­dwo nie wy­wró­ciło okrętu, bo na­tychmiast żagle spuścili. Kiedy Kapitan chciał trzymać się dy­rekcji kom­pasu do punktu przezna­czo­nego, żad­nym spo­sobem skiero­wać rzecz było niepo­dobna; gdyż bał­wany za­laćby mo­gły okręt lub wywrócić. Był to na­ów­czas szturm tak wielki, ja­kiego nie doświad­czali ci żegla­rze. Ka­mie­nie nawet z pia­skiem na okręt wy­rzucało i przez dwie pory by­li­śmy nie­ustannie zale­wani od prze­cho­dzących przez okręt bałwanów. Samiśmy nie wie­dzieli, do­kąd od bu­rzy byli­śmy pę­dzeni. Na wierz­chu lu­dzie trzy­mali się ustawicz­nie lin, bo ina­czej byliby od wody schwy­tani: ognia rozłożyć nie można było, a każdy zmo­kły, zziębły i sił po­zba­wiony.

Kapitan zaczął opowiadać, że podług jego kalkulacji po­winni­śmy dziś prze­cho­dzić wy­spy Kuryl­skie. Do tego przej­ścia upa­trują zaw­sze czasu pogod­nego, aby trafić na wy­spy, któ­rędy zwykle okręty prze­cho­dzą.

Gdy już druga pora minęła, równo ze dniem postrzegliśmy góry i kamie­nie wkoło, ptac­two nad­brzeżne i piany mor­skie od wzbu­rzo­nego morza, które już zaczęło ustawać. Ale po ta­kiej burzy bał­wany strasznie ogromne i cała natar­czy­wość mo­rza o brzeg się obi­jała. Nie wie­dzieli­śmy, gdzie zo­stajemy; powła­ziwszy na maszty ob­ser­wowali miejsce, lecz nie mógł nikt zgad­nąć, do ja­kich kra­jów zbliży­liśmy się.

Byliśmy w największej bojaźni, aby nie wpaść na jedną wyspę Ja­pońską, gdzie miesz­kają na­rody zo­wiące się Ko­smate, na któ­rej to wyspie wiele już poginęło okrętów. Ka­pi­tan rozka­zuje rzucać do mo­rza miarę głę­biny, która jest z ołowiu na sznurku, a u spodu wosk lub łój przyle­piają dla po­zna­nia, jaki grunt ziemi. Za­woła ten, który mie­rzył, iż ośm­dziesiąt sążni, w kwa­drans za­wo­łał, że czter­dzie­ści. Już widać, że okręt unosi woda do roz­bicia na brzeg. Szczę­ściem, że brzegi mo­rza były piaszczyste, iż okręt tylko wy­wraca i wy­rzuca a nie roz­bija zu­peł­nie.

Kapitan rozkazał kotwicę zarzucać, ale to wszystko już było za późno. Pę­dziło na brzeg okręt i z kotwi­cami, gdy kilka sążni było tylko głębiny, skoła­tany okręt bu­rzą uderza wagą swoją o ziemię. Tu widać można było moc strasz­liwą mo­rza. Przele­ciał bałwan przez okręt, wszystkie liny i maszty za­częły pękać. Było do kil­ka­dzie­siąt be­czek na wierz­chu okrętu, z wodą i z so­loną rybą, przymoco­wane do gwoź­dzi wiel­kich żelaznych i pouwiązy­wane, wszystko to po­zry­wało się i lu­dziom nogi ła­mało. Nie­któ­rzy już za­częli skakać z okrętu cho­ciaż brzeg był daleki, ale wody nie było nad pół­tora łok­cia. Naj­przód za­częły wskaki­wać majtków żony z dziećmi, te pod okręt wpadł­szy po­ginęły. Okręt po kilka razy od­no­siło i przy­nosiło na brzeg, wody było bar­dzo wiele w okrę­cie, ponie­waż wielka dziura zro­biła się u spodu. Mój po­czciwy maj­tek wy­rwał dwa gwoź­dzie, któ­rymi były beczki przybite: miały one dłu­gości do trzech łokci i podobne do na­szych ku­chen­nych rożnów. Dał mi z tych je­den, drugi wziął sobie, po­wia­da­jąc, że to nam za­chowa ży­cie. Po­rywa mnie za barki i cią­gnie do jednego bar­dzo małego maga­zynku, w którym znaj­do­wały się liny i smoły. Ostrzegał mnie przy tym, że choć maszty będą się ła­mać, to nas ocali od zguby.

Wysmarował mnie całego i siebie smołą. Wyszliśmy z tego miejsca i gdy wi­dział, że najbli­żej brzegu bał­wany mor­skie rzu­ciły okręt, wlazł na maszt, który w przo­dzie okrętu leży wzdłuż, siadł jak na konia i mnie ka­zał za sobą do końca jej po­su­wać się za­lecając, abym nie upuścił gwoź­dzia. Smoła pomogła nam bar­dzo, bez któ­rej na śli­skim maszcie utrzy­maćby się nie można było. Sko­czył majtek naj­przód do wody, ja za nim po­dob­nież. Wody nie było nad pół­tora łokcia, lecz tyle i mułu, skąd nóg wy­do­być nie mogłem. Zbli­żył się do mnie majtek, wydo­był i po­prowa­dził ku brze­gowi.

Mieliśmy jeszcze do ziemi zielonej tysiąc przeszło kroków. Zatrzy­maliśmy się, bo­śmy z sił opa­dli ucie­ka­jąc ku brze­gowi. Wtem oglą­damy się aż nadchodzą nowe bałwany, które okręt jesz­cze raz uniosły ze swego miej­sca i nas by po­chło­nęły, ale majtek do­świad­czony i śmiały za­tknąwszy mój gwóźdź w zie­mię i swój ra­zem, ka­zał przy­klęknąć na jedno ko­lano i trzy­mać się najmoc­niej gwoź­dzia. Gdy już nas bał­wan zakrywał, trzeba było od­dech zata­mo­wać na kilka mi­nut: przele­ciał on kilka łokci wyżej nas, uderzył się o brzeg i na­zad po­wró­cił. W tym mo­men­cie stra­ciłem przy­tom­ność i ma­łom już nie zgubił gwoź­dzia. Win­szuje mi maj­tek, że już odbyli­śmy naj­większe nie­bez­pieczeń­stwo, po­wiada, że jeszcze raz bał­wany nas zmoczą ale już nie tak silne i ucieczemy na brzeg. Jeszcze powtór­nie oblała nas woda, atoli po pierw­szym do­świad­czeniu śmiel­szym się być poka­za­łem.

Padłem na brzeg murawy zmordowany zupełnie, leżąc obma­całem ja­gody, które z trawą ra­zem wy­ssa­łem dla pra­gnie­nia. Nie wierzy­łem sam sobie, że jestem na lądzie, zdawało mi się, że zie­mia koło mnie się ob­raca. Wy­po­cząw­szy co­kolwiek, podnio­słem głowę, wi­dzę, że morze jest da­leko od brzegu, okręt leży na pia­sku; lu­dzie jedni potonęli, dru­dzy rze­czy swo­ich szu­kają po­wy­rzucanych od morza. Kapitan na okręcie utrzy­mał się z czę­ścią ludzi, cho­ciaż okręt znacz­nie był nad­wy­rę­żony. Zaczęli wszyscy zgro­ma­dzać się na brzeg, a lubo w nie­doli, każdy się we­selił, że od dal­szego nie­szczęścia był od­da­lony. Po nie­ja­kim czasie po­strze­gli­śmy w odle­gło­ści ku­pią­cych się lu­dzi. Za­trwo­żeni na nowo wszy­scy, bośmy nie wie­dzieli, gdzie się znajdu­jemy i wnosili­śmy, że na wyspie Japoń­skiej, gdzie każdy okręt gi­nie. Roz­kazał Ka­pitan broń jaka była opa­trywać i w przy­padku mieć się do obrony; ale gdy­śmy po­słali kilku ludzi zbroj­nych ku nim, po­znano, że to byli miesz­kańcy wysp Ku­ryl­skich, gdzie­śmy się roz­bili, a do których Ro­sja­nie lądują cza­sami. Po­słańce wró­ciw­szy oznaj­mili nam, że to byli Kuryl­czycy.

Kapitan z trzydziestu ludźmi zbrojnymi poszedł ku nim, gdzie i mnie wziął z sobą; prze­cho­dzili­śmy przez kilka głę­bo­kich wą­wo­zów, przez które przewo­żono nas na batach skórza­nych: były to rzeki wą­skie czyli stru­mienie wpada­jące do mo­rza.

Gdyśmy przybyli do ich kolonii, znaleźliśmy mieszkania z kory, wiele ko­biet i lu­dzi po tych miesz­ka­niach. Nie­które domy były ze skór jelenio­wych, malo­wane i wy­szywane różnymi de­se­niami z wło­sów zwierząt. Za­stali­śmy ich je­dzą­cych; nie­któ­rzy go­to­wali jeszcze w naczy­niach dużych, że­la­znych, które od Rosjan podo­sta­wali. Czę­stowali nas swoim jedze­niem, które było naj­wię­cej zwie­rzyny mor­skiej w samej tłustości psów mor­skich, koni, żab róż­nych. Nie tylko jeść ale pa­trzeć nie mogli­śmy na to, doga­dzając jed­nak ich ludzko­ści jedli­śmy śli­maki opie­kane, które tam były bardzo smaczne. Prosili­śmy ich wzajem do okrętu, który na pia­sku leżał: uczęstowali­śmy ich pro­duktami Eu­ropej­skimi i dali­śmy im pre­zenta, za co byli wielką po­mocą do na­prawienia okrętu. Byli­śmy już zupeł­nie gotowi i za przy­byłą wodą, która zdjęła okręt, ru­szyli­śmy w dal­sze prze­zna­cze­nie.

Udaliśmy się do niższej Kamczatki a będąc wszyscy znu­żeni pracą, przygo­dami i długą że­glugą żą­dali­śmy już uj­rzeć zie­mię, lecz wspo­mniawszy, że wnijście jest to punkt nie­bez­pieczny, że mo­żem ulec przy­pad­kowi, prze­rażał nas znowu wi­dok brze­gów. Tegoż dnia wpę­dziło nas na ka­mień, gdzie rosła morska kapu­sta z wiel­kimi i szero­kimi kape­lu­szami, kilka sążni długo­ści, i za­trzyma­nym był okręt przez kilka mi­nut: szczęście, że nad­szedł bał­wan i spę­dził nas z tego ka­mienia.

Ku wieczorowi staraliśmy się z przybyłą wodą z morza, przybić już do niższej Kamczatki, lecz wiatr prze­ciwny, nie po­zwo­lił nam wejść do portu, a że blisko brzegu na kotwi­cach sta­nąć nie można było, oddalili­śmy się w głąb mo­rza i mie­li­śmy cze­kać dnia. O północy po­wstaje wiatr i cią­gnie cały okręt z kotwi­cami na brzeg ka­mienny: by­liśmy już zu­pełnie na wi­docznej zgubie rozbicia się. Ostat­niego użyli­śmy ażardu, noc ciemna, brzegi skali­ste wkoło, a ko­niecz­nie wypa­dało w głąb mo­rza odejść. Za­częli więc dobywać kotwic a wtem już bał­wany pę­dzą okręt do rozbi­cia na brzeg. Gdy lu­dzie za­prząt­nieni wszy­scy byli czyn­nością, wpada wicher do kuchni i wnet zajęły się liny i ża­gle ogniem. Wyjść z takich dwóch przy­padków rzecz była nie­prakty­ko­wana, szczę­ściem uga­si­liśmy ogień i udało nam się cofnąć w głąb morza. Już w dal­szej odle­głości byli­śmy bez­piecz­niej­szymi, za­rzu­cono ko­twice i cze­kali­śmy dnia.

Nazajutrz wiatr nam posłużył i z przybyłą wodą morską stanę­liśmy szczę­śli­wie u portu, cho­ciaż wody bar­dzo wiele było w okrę­cie, bo nie postrze­gliśmy, że dziura była wielka u spodu wybita. Wodę je­dy­nie wstrzymy­wała ziemia, którą po­spo­licie za­sypują dno okrętu.

ROZDZIAŁ 6:  WYLĄDOWANIE DO NIŻSZEJ KAMCZATKI

Znalazłem nad brzegiem portu tłum ludzi, którzy powy­chodzili z całej niż­szej Kamczatki dla wi­dze­nia przy­by­łych go­ści na okrę­cie. Znajdował się między nimi komendant, nie można było go po­znać, bo był w orien­tal­nym ta­mecz­nym ubio­rze. Wy­sa­dzono mnie z okrętu i sta­wiono przed nim: zrobi­łem mu kom­ple­ment, że w nie­szczę­ściu obie­cuję so­bie w nim zna­leźć ludz­kość. Od­po­wie­dział mi na to: że ja je­stem człowiekiem; on po­dług swej możno­ści sta­rać się bę­dzie osło­dzić moje nie­szczę­ście. Posze­dłem z nim do jego miesz­kania i czę­stował mnie her­batą naj­przedniej­szą z mle­kiem je­lenim. Znajdo­wało się tam kilka ofi­cjali­stów, ukazała się póź­niej nie­szczę­śliwa jego żona, która w tym miej­scu do­stała waria­cji. On na­tych­miast porwał ją i za­mknął. Była to ko­bieta z Małej Rosji daw­nych Po­la­ków. Po półgo­dzin­nej zaba­wie ka­zał mi iść za sobą, po­wia­da­jąc, że po­każe mi moje miesz­ka­nie; poka­zy­wał na dom swój, gdzie cztery bier­wiona tylko z ziemi wy­cho­dziły, po­wiada mi, że niech to mnie nie zadzi­wia, że moja stancja jest w ziemi, bo prawie my tu wszyscy tak miesz­kamy.

Wprowadził mnie do mojego mieszkania gdzie znalazłem dwa okna okrągłe ze śludy (mika), sto­lik ka­mienny, ławki wkoło ścian, komin w po­środku, który i za piec razem słu­żył, bo gdy na­palą drwami zaty­kają ko­min i od węgli ogrzewa się dom. Było okno jesz­cze jedno w górze z bryły lodu, które się oblepia śnie­giem i wodą i dość długo się kon­ser­wuje. Ka­zał ko­men­dant od siebie przy­nieść obiad i jadł ze mną. Wszystkie rze­czy moje były zniesione z okrętu, które po­zo­stały, część su­cha­rów, część krup, her­bata, ka­mień tytuniu i cacka różne moje ku­pione w por­cie Ochocku, co mi bar­dzo pomo­gło do mego utrzyma­nia się.

Komendant pożegnał mnie zostawiwszy przy warcie dwóch ta­mecznych Kamcza­dałów i przy jed­nym majtku, a sam od­szedł do siebie. Ukonten­to­wany już byłem, że na­reszcie mój los się od­krył, spałem pra­wie całą porę. Długi czas ko­men­dant nie był u mnie, za­stępował staż mój go­spo­darz, w któ­rego domu miesz­ka­łem, gdyż przez jedną ścianę był tylko ode mnie. Był to człowiek posłany z Ir­kucka za karę do niż­szej Kam­czatki, który się ożenił z ta­meczną Kam­cza­dałką i miał do­zór nad re­kwizy­tami okręto­wymi. By­łem bar­dzo kontent z niego, bo mnie infor­mo­wał i na­uczał spo­sobu ży­cia; zrewidował moje rze­czy, to jest ty­tuń i różne cacka i po­wie­dział, że mogę tu żyć po pań­sku. Wziął trzy funty ty­tu­niu, po­rozdawał mię­dzy Kam­cza­da­łów, i za procent tylko po­przy­no­sił mi wiele produk­tów do ży­cia, co tylko mogło być u nich naj­lep­szego, to jest: ryb naj­przed­niej­szych wędzo­nych i świe­żych, ptac­twa róż­nego, jagód i mleka jele­niego. Wpadłem za­raz w lep­szą ener­gię, że już z nę­dzy i głodu nie umrę.

Komendant często bardzo przysyłał mi ryb świeżych, mięsa jele­niego i po kil­ka­na­ście żyt­nich su­cha­rów, bo ja mo­ich już bar­dzo mało miałem. Su­chary te nie można było roz­różnić od próchna drzewa, bo przez tyle lat, w trans­por­tach i przez że­glugę morską, cały smak gi­nie.

Najprzykrzej było dla mnie kilka dni czasem nie widzieć mo­jego go­spoda­rza, gdyż dwaj Kam­cza­dale do straży mi przy­dani nie umieli języka rosyj­skiego i nie miałem z kim roz­ma­wiać ani się za­in­formo­wać o co. Za­czą­łem już swoje gospo­dar­stwo: miałem własne na­czy­nia z miedzi, rondelek mały i im­bryczek mie­dziany.

Najprzód rano wstawszy i podniósłszy myśl do Boga, za­czy­nałem koło kuchni. Pierwsza po­trawa była her­bata z mle­kiem je­le­niem i trochę wrzu­co­nych sucha­rów. Cukier miałem lo­do­waty, który po małym ka­wałku kła­dłem do ust. , i przy tym po kilka fili­żanek piłem dla me­nażu. W tym miej­scu wielu ofi­cjali­stów, niektó­rzy kupcy pi­jają her­batę, kiedy miewają gości ; cu­kier lo­do­waty w małych kawał­kach jest przygoto­wany osobno, i każdy bierze po jed­nym ka­wa­łeczku, kładzie za dzią­sła i wy­piwszy przy tym cu­krze kilka filiża­nek, resztę wyjmuje z gęby i chowa na raz drugi. Wzdry­gałem się tej fety, i po­dob­nego zwyczaju nie na­śla­do­wa­łem.

Drugą potrawą była ryba świeża, którą potrzeba było od­goto­wać i jeść na zimno, bo kiedy para jej zale­ciała, wiel­kie spra­wo­wała nud­ności. Miałem też wiele jagód za procent kilku funtów ty­tuniu: ja­gody te były po­dobne ze smaku do na­szej brusz­nicy, z któ­rych ro­biłem kwas i używa­łem do ryb zamiast octu. Miałem cza­sem mięso je­le­nie, i wiele ptac­twa, któ­rego tam moc nie­zmierna. Po­spoli­cie kra­jowcy w miej­sce chleba mają rybę wę­dzoną na­zwi­skiem Cze­wy­cza wielko­ści po­trójnej jesio­tra; łuskę ma kar­piową w kon­chach wiel­kich, mięso jej czerwone po­przerastałe z tłu­sto­ścią przewyż­sza wszystkie ryby sma­kiem w Azji i Euro­pie; głowy tej ryby mają smak naj­przed­niejszych śledzi holen­der­skich, solą je i kon­serwują. Sól ro­bią z drzewa na brzeg wyrzu­co­nego, które palą na ług i tą wodą zale­wają głowy do zaso­lenia.

Kamczadale i drugie narody mało używają soli i wcale jej nie lubią. Znaj­dują się jeszcze w tym miej­scu nie­które pro­dukta ja­kie wyko­pują z ziemi od szczu­rów, większe niż żołę­dzie a smak orze­chowy mające. Drugi ro­dzaj jest mniej­szy, smaku kar­tofli, i tego wiele na wiosnę osobliwie wyko­pują, co oni zo­wią Se­rena. Mają czo­snek polowy bar­dzo śmier­dzący; mają też orzechy wodne bardzo wiel­kie, które rosną po jezio­rach na naj­wyż­szych górach.

Są u nich takoż orzechy cedrowe i bardzo wiele innych ja­gód tam znaj­duje się. Jedna atoli ja­goda jest naj­dy­styń­go­wań­sza, którą na­zywają Mo­rożka. Ro­śnie ona po kępach błotni­stych, po­dobna do naszej maliny, lecz trzy lub cztery razy więk­sza; uży­wają jej w go­rącz­kach i w innych choro­bach.

Głowy ryby czewicy i jagody morożki zwane posyłają w pre­zencie jenerał-gu­ber­natorowi Ir­kuc­kiemu.

Przepędzając w takiej sytuacji dni nieszczęśliwe, nie mia­łem żadnej książki, pa­pieru ani atra­mentu, zwłasz­cza, że nikt tych rze­czy nie miał oprócz ko­mendanta.

Nabyłem czarnej hipokondrji i przyszedłem do najwięk­szego osła­bienia.

Komendant później gdy mnie znalazł w takim stanie, po­zwolił trzy razy w ty­dzień prze­cho­dzić się na brzeg oce­anu, co mi wielką ulgę przyniosło, a póź­niej i więk­szą znala­złem po­wol­ność chodze­nia. Go­spodarz mój na­uczył mnie po rusku czy­tać; schodził mi czas na czytaniu, do­póki wzroku nie osłabi­łem przez dymy od wul­ka­nów, wa­pory mor­skie, które tak są gę­ste, iż zdaje się, że ręką można je do­tykać. Przechadzając się po nad Oce­anem, przy­patry­wałem się dziw­nym wi­do­kom natury; zawsze straż nieod­stępna mojego boku ostrze­gała mnie, żebym uni­kał bał­wanów przy­cho­dzą­cych, które mogą wcią­gnąć do mo­rza. Było moją za­bawą zbierać różne ka­myki, bursztyny i konchy mor­skie: zna­cho­dziłem cza­sami kon­chy z per­łami ale bar­dzo drobnymi i pła­skimi, które na­wet do kraju z sobą przywio­złem. Było też naj­więk­szą satys­fak­cją dla mnie, zo­sta­wać na brze­gach mo­rza przed nad­cho­dzącą bu­rzą, bo tysięczne stworze­nia z morza uka­zy­wały się, jako to: wielo­ryby, Mo­rze czyli lwy mor­skie, Si­wu­cze albo konie mor­skie, krowy, Nerpy, i psy ty­sięczne mor­skie. Krzyk nie­zmierny ptactwa, oso­bli­wie jest ro­dzaj nurków, większe od gęsi na­szych i krzy­czą nie­ustan­nie naj­przeraź­liwiej, które oni zowią Ga­gary. Suk­nie z ich skór robią bar­dzo piękne, ko­lor mają oso­bliwszy, i nigdy nie ginie ich pięk­ność.

Kiedym się czasem wydalił brzegiem na pół ćwierci mili od kolonii i bawi­łem się zbiera­niem moich konch wy­da­rzyło się tak, że blisko mnie wielki upadł kamień; rozumiałem że z obło­ków. Był też obecny przy mnie maj­tek, roz­wa­żamy co by to było? kiedy on wtem spo­gląda na wy­niosły brzeg nad nami i po­strzega niedź­wie­dzia spusz­cza­ją­cego na nas te ka­mie­nie. Usu­nę­li­śmy się z tego miejsca i od­tąd już nie chcia­łem się od­dalać od ko­lonii.

W jesieni morze jest najrozhukańsze: słychać ustawiczne bałwany i szum naj­większy Oce­anu. Kiedy się bał­wan o brzeg roz­bija, naten­czas cała ta niż­sza Kamczatka się wstrząsa. Dni by­wają szare a noce naj­ciem­niej­sze. Skoro ude­rzą bał­wany i po­wstanie szum mo­rza, zaraz kil­kana­ście ty­sięcy psów, które przez lato ży­wią się rybą na brze­gach mor­skich, za­wyją wszystkie w tym cza­sie a nie­jakiej odle­głości podob­nież niedź­wiedzie ode­zwą się ze swym głosem. Wul­kan brzmi nie­ustan­nie i wyrzuca ognie: co za okropny wten­czas spek­takl i sytu­acja czło­wieka! Psy do­piero późną je­sień wracają do swych go­spoda­rzy, którzy już dla nich przyspasa­biają ryby suszone na zimę, bo la­tem psy nie są dla nich uży­teczne. Niedź­wie­dzie ży­wią się ry­bami, dopóki nie doj­rzeją jagody i cedry (orzechy ta­meczne). Niedźwie­dzi Kam­cza­dale nie­wiele bar­dzo nie­wiele biją prócz najwy­bor­niej­szych cza­sem do zakrycia sa­nek, bo lep­sze fu­tra mają w wiel­kiej obfi­tości.

ROZDZIAŁ 7:   OPISANIE WULKANÓW W KAMCZATCE.

Wulkan odwiecznie trwający, leży przy samej niższej Kam­czatce, blisko rzeki Kamczatki do mo­rza wpa­da­ją­cej. Pełno pływa wy­palo­nej lawy. Wul­kan ten w noc ciemną daje się tylko wi­dzieć w swojej okazało­ści. Cała jej fi­gura świeci się jak la­tar­nia, wszyst­kie jej rysy są znaczne, i wi­dać jak wy­rzuca do góry lub się roz­lewa . Nie­ustanny od­głos przeraża­jący, niby dzwonu głu­chego. Było przed laty w po­bliżu tego miejsca kilka po­mniej­szych wulka­nów go­reją­cych, ale z czasem zaga­sły.

Katarzyna II ażardowała kilka wypraw dla zwiedzenia, lecz połowa ludzi pra­wie zawsze wra­cała śle­pych od wia­tru po­wstają­cego z dymu.

Znajdują się na tej górze do połowy lasy różne a coraz wy­żej same ka­mienie; znajdują się i po­toki, które wpa­dają do rzeki Kam­czatki. Na tej górze po la­sach są dzikie barany, wielko­ści po­trój­nej ukraiń­skiego. Wełny na sobie mają wiele; tłuste są i bardzo smaczne. Kam­czadale biją ta­kowe dla mięsa i futra: robią suk­nie ze skór i w naj­więk­sze zimna na go­łym śniegu no­cują.

Podczas mojej bytności było trzęsienie ziemi; nikt bez do­świadcze­nia mówić o tym nie może, co to jest za mo­ment okropny.

W czasie trzęsienia ziemi urywają się wierzchołki skał, które się rozbijają na drobne ka­wałki, w któ­rych znaj­dują wiele spek­try­fi­ko­wanych żab i ka­mieni amety­stowych. Pierwszy raz kie­dym tego do­świadczał, przytom­ność stra­ci­łem zo­staw­szy z łóżka wy­rzucony, ale mój majtek bę­dący na straży porwał mnie w mo­men­cie i na wiąza­niu drzwi po­stawił. W cza­sie tym wul­kan grzmiał nad­zwyczaj­nie i woda Kam­czatki zmniejszyła się w znacznej dość od­legło­ści na Oce­anie, skąd przy­nio­sło rdzę, która okryła nie­mal całą okolicę Kam­czacką gru­bości kilku cali i która przez kilka dni trwała.

Wnosić za rzecz pewną można, że te wszystkie wyspy, ja­kie to: Ku­ryl­skie, Ekuc­kie, Lisie i szczyt Czuk­czów mię­dzy Ame­ryką wschod­nio-pół­nocną, była to jedna masa ziemi i przez po­dobne trzę­sie­nia roze­rwaną zo­stała. Na­rody na tych wy­spach miesz­kające mają ję­zyki każdy od­dzielny, jed­nak zbli­żają się do siebie: prócz jednych Czukczów, któ­rych ję­zyk ob­fity i wcale od­mienny.

Możnaby jeszcze wnosić, że kamienie łączą się w morzu z in­nymi wy­spami, po­nieważ ska­li­ste naj­wię­cej po­strze­gają się brzegi. Wielu obser­watorów po­dróżują­cych decydo­wali, że z czasem Kam­czatka zapad­nie się, ile że co­raz świeże znaki i rysy od wul­kanów i trzęsie­nia ponawiają się ciągle.

ROZDZIAŁ 8:   SPOSÓB ŻYCIA KAMCZADAŁÓW.

Ostatnich dni maja wychyla się słońce zza gór najwyż­szych, uderza pro­mie­niami i pra­wie w dniu jed­nym śniegi topi: wszystko gwałtow­nie, rzeki pusz­czają, szum niezwy­czajny mo­rza, la­torośle do­bywają się z ziemi, dymy od wulka­nów wzra­stają gęstsze.

Kamczadale wtenczas spuszczają psy swoje, które biegną na brzeg morski i całe lato, aż do póź­nej je­sieni, ży­wią się ry­bami wy­rzuconymi, dopóki na zimę nie po­wrócą każdy do swego go­spoda­rza.

Psy te ryb samych nie jedzą, tylko głowy, które są bardzo tłu­ste i smaczne. Mieszkańce wy­cho­dzą z fa­mi­liami do la­sów, ko­pią różne ko­rzenie, ziemne karto­fle, które myszy dla siebie przyspa­sabiają na zimę, zry­wają różne pączki od drzew i kwia­tów i za największy spe­cjał je­dzą.

Zabawa druga. Zaczyna z morza iść ryba do najmniej­szych rzek w tak znacznej obfito­ści, że ma­łymi sia­tecz­kami wy­rzu­cają na brzeg wielkie stosy i suszą jak siano, robiąc zapas dla psów na zimę. Ryba ta pierw­sza wy­cho­dząca z mo­rza, a którą zo­wią Cha­chelcza, jest bar­dzo ko­ści­sta i po­dobna do na­szych jeż­garzy.

Nadchodzi druga z wielkości podobna nieco do naszych li­nów, czerwona, z no­sem do góry za­krzy­wio­nym. Tę rybę biorą pra­wie rę­koma, wyrzucają na brzeg, płatają i suszą takoż dla psów na zimę. W tym czasie po­wie­trze bywa naj­gor­sze, bo nim te ryby wy­schną, powstaje wielki smród a z nim napada ro­bac­two.

Następuje trzecia, najdystyngowańsza, którą zowią Cze­wycza, wiel­kości trzy razy jesio­tra, łu­ska kar­piowa w kon­chach, mięso czer­wone, poprze­rastałe z tłustością, a którą płatają na po­łcie i wę­dzą. Ryba ta służy za chleb, ka­wa­łek zjadł­szy, można się po­silić. Spo­sób łowie­nia jest następu­jący: Zbiera się kil­kuna­stu go­spo­da­rzy i każdy z nich przy­nosi kil­kuna­sto-sąż­niowe siatki, ple­cione z ta­mecznej po­krzywy, gdyż ko­nopi tam nie znają. Zwią­zawszy to w jedno robią siec nie­zmiernie długą, tak, że po­łowę rzeki Kam­czatki prze­gra­dzają. Na wierz­chu tej siatki nad wodą mają pouwię­zywane lek­kie kory dla znaku. Je­żeli ryba wpad­nie wy­ciągają sieć z najwięk­szą ostrożnością, bo gdyby po­wie­trza z wody chwyciła, mo­głaby wszystkie sza­lupy po­wyw­ra­cać. Cią­gną więc siatkę z rybą razem do brzegu; część lu­dzi czeka prawie po samą szyję w wo­dzie, każdy zaś ma w ręku szluzę drew­nianą. Pod­noszą po­tem siatkę i za po­ka­za­niem się ryby zaraz ją ogłu­szają, a wy­cią­gnąwszy na brzeg dobi­jają.

Chodzą też na różne kępy błot, zbierają niezmierną moc jaj od róż­nych pta­ków jako to: ła­bę­dzi, gęsi kilka ga­tun­ków, ka­czek, kuligów, czajek morskich, etc. i na tym czas im scho­dzi. Te jaja je­dzą nie­ustan­nie, a co im w zbytku po­zo­staje wrzu­cają w tłu­stość wie­lorybią i kon­serwują pra­wie rok cały.

Następuje młode ptactwo, a stare się wtedy pierzy i nie może czas jakiś latać. Wszystko to prze­bywa w tra­wach nad brze­gami rzek i potoków wpadających do morza. Kamcza­dale po­lują na ptac­two. Za­szedł­szy od głębi rzek z psami, ty­siące na ląd pę­dzą i zabijają mio­tłami. Dzień i noc pieką, gotują i je­dzą; po­tem znowu po­dobne po­lowa­nie robią, aż ptactwo nie od­leci. Kam­czadale bardzo są le­niwi i nieprze­zorni, bo pozjadaw­szy na­raz zdoby­cze, póź­niej przez kilka dni mrą gło­dem.

Gdy nastąpi zbieranie różnych jagód, na czym niemal czas trawią, wtedy rzucają swe miesz­kania i prze­no­szą się z fa­mi­liami zu­pełnie. Najwięcej zbie­rają klukwy i brusznicy, które się kon­serwują przez zimę całą.

Kobietom właściwie jest zostawione to zatrudnienie, bo męż­czyźni bie­gają w za­wody na je­le­niach, strze­lają z łu­ków, sta­wiają posągi, które później zano­szą do źródeł wy­trysku­jących ze skał, i dla Bo­gów czy­nią ofiary. Kładą nie­zmierne drzew stosy, te za­paliwszy przez ogień ska­czą i w tym czasie wieszczki czyli Szamany po­ka­zują swe ku­glar­stwa i sztuki. Zda­rza się czę­sto, że kiedy ko­biety zbie­rają ja­gody i naczy­nia napełnione zo­sta­wiają za sobą, niedź­wiedzie za nimi skrada­jąc się wyja­dają one. By­wają też zdarze­nia, że niedźwie­dzie po­ry­wają kobiety i uno­szą do lasów, a jednak im nic złego nie robią.

Opowiadał mi tameczny ksiądz ewangelista godzien wiary, ośm­dziesię­cioletni sta­rzec, że mu przy­no­szono do chrztu dzieci, ale kiedy ujrzał że były mon­stra, cos podobnego do czło­wieka i do zwie­rza, ka­zał żywcem zako­pać.

ROZDZIAŁ 9:   RELIGIA I OBYCZAJE KAMCZADAŁÓW

Kamczadale we wszystkim czczą Boga, a wierzą najwięcej w słońce, miesiąc i ogień. Utrzy­mują że to wszystko jest Bo­giem, czego rozum i przemysł czło­wieka nie dokaże.

Kamczadale nie mający żelaza i krzesiw, dostają ogień przez tarcie drzewa o drzewo, ma­jąc do tego ze sobą siarkę i pewny ro­dzaj wy­suszo­nej trawy, która jak len się pali.

Jeszcze niektóre są u nich dawne zwyczaje. Wiele używa do­tąd siekier z krze­mienia, ja­kich daw­niej uży­wano, nie zna­jąc że­laza, którego im dziś Ro­sjanie do­starczają. Na miej­sce igieł używają ości ry­biej a na miej­sce nici su­szą żyły jele­nie, które ob­rabiają na wzór na­szych ko­nopi i kręcą sznurki do uszy­cia sukien i san­dałów. W od­leglej­szych od por­tów kolo­niach, na­rody żyją w ety­kie­cie staro­żyt­nej, bo nikt u nich nie bywa.

Ze skór jelenich wyrabiają zamsz na lato, spędzając sierść krze­mieniem. Malują różnymi kolo­rami te skóry, gdyż farb natu­ral­nych maja pod do­stat­kiem: suknie przyozdobiają zaś tamboro­waniem, wło­sami zwierzę­cymi i lśnią­cymi traw­kami. San­dały czyli obuwie bardzo pięknie wyszy­wają. Na zimę no­szą futra i kapturki na gło­wie, latem zaś mają od­kryte głowy, wiele kos ple­cio­nych przy końcu, do któ­rych różne kon­chy i kółka uwią­zują. Tam­borują twa­rze, czoła i szyje, na­kłu­wając ością ry­bią do krwi, które potem smarują far­bami i to już zo­staje na zaw­sze. Ko­bieta, naj­wię­cej ta­kiego wyszy­cia na so­bie ma­jąca, jest we­dług nich tym większą ele­gantką i tym bar­dziej dystyn­guje się nad inne.

Robią koszule z kiszek jelenich, które wyczyściwszy, zszywają jele­nimi żyłami i od dżdżu kładą na sie­bie.

Robią też suknie z nurków morskich, które są niewypo­wie­dzianej piękno­ści, w różnych kolo­rach od­mie­nia­jąc się. Dla oso­bli­wo­ści ro­bią też suknie z ka­mienia śludą zwa­nego, który daje się drzeć na najcień­sze ar­kusze pa­pieru i służy tam za szyby do okien. Suk­nia takowa w ogień rzu­cona nie spali się.

Kamczadale bardzo są uprzejmi i gościnni. Co tylko ma w domu wszyst­kim przyjmuje go­ścia, ofia­ru­jąc mu na­wet jedną z żon swo­ich. To dzieje się szczegól­niejszym sposo­bem. Jak tylko gość za­wita, prowa­dzi u niemu swą żonę, która trzy­ma­jąc na­czynie mie­dziane pod pa­chą, któ­rego się zwy­kle używa w nocy, w obec­ności jego, napeł­nia je, i tym go czę­stuje. Gość musi albo wypić albo przy­najm­niej tym specjałem gębę wy­płu­kać i wten­czas już ma prawo do niej jak do swojej mał­żonki. W przy­padku odmó­wienia mógłby postra­dać życie, bo kra­jowcy po­dobne uchy­bie­nie biorą za wzgardę ich go­ścin­ności. Ten zwyczaj jed­nak wy­jąw­szy Ko­ryjaków, gdzie dotąd istnieje mię­dzy Kam­czada­łami, znikać już po­czyna. Przypi­sać to na­leży lądowaniu cu­dzoziem­skich okrę­tów i pod­biciu Kam­czatki przez Ro­sjan.

Kamczadałów związki małżeńskie. Kiedy się stara o pannę kawaler, po­syła do niej pstro­ka­tego je­le­nia, któ­rego je­śli za­ple­cie w trawy i kwiaty, pewnym jest jej ręki. Już to panna w licz­bie trzy­dzie­stu bab sta­rych z krzy­kiem i ska­ka­niem niedźwie­dzi uwija się przed nim, a rze­czony ka­wa­ler musi w tłok tych bab prze­bi­jać się, wło­żyć jej na szyję z czar­nych so­boli halsztuch i w tym czasie od każ­dej baby po kilkana­ście kuła­ków od­bie­rze i już pro­wadzi do domu swo­jego na bie­siady.

Kamczadale i Kamczadalki nieustannie między sobą ga­dają i prze­pę­dzają wie­czory dłu­gie, opo­wia­dając kto z nich co wi­dział i jakie sny mie­wał. Lubią opowia­dać rzeczy nie­po­dobne do prawdy, jakie im się zda­rzyły wi­dzieć na róż­nych woja­żach, bo się najwięcej naj­mują kup­com posyła­ją­cym okręty na wy­nale­zienie wysp i na­rodów nowych. Nie­którzy opowia­dali, że nad lodo­wa­tym morzem znaj­do­wali, ludzi po połowie czło­wieka, i jedna od drugiej czę­ści nie­daleko le­żały, a gdy chcą iść zsu­wają się do połowy i for­muje się człowiek. Nazy­wają tych lu­dzi Kam­bała, tłu­ma­czy się to na pol­ski ję­zyk Flon­derka. Inni opo­wiadali zaś że spo­tykali ludzi śpią­cych z za­marz­nię­tym soplem od nosa aż do ziemi, któ­rzy niby mieli być uśpieni aż do wiosny, któ­rych gdy ogrzeje słońce, ów so­pel ścieka, czło­wiek się bu­dzi i żyć za­czyna: dają im nazwi­sko soplaki. Inni zaś opowia­dają, że znajdo­wali miasta i ludzi po któ­rych cho­dzili; dają im nazwi­sko Krwio­piwcy. Kobiety mię­dzy sobą opo­wia­dają, że jedna wi­działa wy­cho­dzącą be­stię podobną do czło­wieka, z roz­czo­chranymi wło­sami, ogniem zie­wa­jącą z py­ska. Inne też podobne opo­wia­dają ma­rzenia, a jedni dru­gich słu­chają z naj­większą cie­ka­wo­ścią i wierzą. Po ze­braniu ja­gód, po wysta­wieniu posą­gów i po od­by­ciu za­baw, wra­cają do domu.

Następuje polowanie na wszelakie ptactwo, które biją w ten sposób. Ro­bią siatki z ta­mecz­nej trawy, uwią­zują do dwóch wiel­kich żerdzi i stawiają po ro­wach i wą­wo­zach idą­cych z gór do je­zior. Tam całe ptactwo różnego ro­dzaju przebywa ży­wiąc się orze­chami wodnymi, a tak jest tłuste, że wy­soko podle­cieć nie może. Gdy więc noc nad­cho­dzi, owe ptaki cią­gną ro­wami i wąwo­zami do wody świe­żej do rzek spa­dają­cych, gdzie naj­mniej po kilka kóp w roz­pięte siatki się plą­cze i tak przez noc wiel­kie stosy tego zbie­rają. Ponie­waż zaś tak wielka liczba ra­zem wpada, głu­szą je mio­tłami i szyje odkrę­cają. Zjeść tego wprędce nie mogą ale robią zapasy aż do wio­sny. Kopią rowy dłu­gie, gdzie na­kła­dają różne drzewa pach­nące a zwię­zując po parze ży­łami na żer­dziach wę­dzą. Wyko­pawszy na półtora łokcia do­piero cho­wają te ptaki i kon­ser­wują; które tak są smaczne jak naj­przed­niejsze pu­lardy; to tylko że nadto są tłu­ste.

Skoro nastąpi zima, z domów letnich, które mają jedne z kory, dru­gie ze skór je­lenich, wy­no­szą się do lo­chów pod­ziem­nych jurtami zwanych. Ko­pią w ziemi dłu­gie korytarze i sale, cem­brują we­wnątrz drze­wem i po czter­dzie­ści lub pięćdzie­siąt osób zgromadzają się, to jest cała ich fami­lia. Mają w środku ko­min, na któ­rym nie­ustanny trwa ogień; luft tylko je­den do miesz­ka­nia służy za okno i drzwi. Miewa do tego jesz­cze każde małżeń­stwo namiot z fu­ter jele­nich, lampę od dwóch garncy wy­drą­żoną z kamienia; nalewają wielo­ryba tłu­sto­ścią, w miejsce knotu kładą mech wy­su­szony. Ta lampa pali się kilka dni, oświeca i ogrzewa ra­zem: przy niej kobiety odbywają wszelkie swe roboty i szy­cia. Męż­czyźni zaś ro­bią małe pastki na so­bole i po kil­ka­dzie­siąt ich na­ro­biw­szy, biorą psy, za­pas żyw­ności i na długi czas odłą­czają się na polo­wanie so­bo­lów, które ło­wią na­stę­pują­cym sposo­bem.

Wiedząc gdzie ich jest największe mnóstwo, stawiają pastki na drzewach z pie­czoną rybą; so­ból prze­ska­ku­jąc z drzewa na drzewo trafia na pastkę, spieszy do ryby i zo­staje w niej ujęty. Zosta­wiw­szy pastki sa­mym so­bie przez kil­ka­naście dni, my­śliwi idą z psami mię­dzy cedry, wy­pę­dzając so­bole na drzewa i biją z łu­ków tę­pymi strzałami, mie­rząc w sam łeb, żeby skóry nie po­psuć. Przy­chodzą póź­niej do swo­ich pastek, wybie­rają zapa­dłe sobole i z tą zdo­by­czą wra­cają do domu, gdzie gro­mada różnych kup­czyków z wódką, ty­tu­niem i in­nemu cac­kami na nich czeka. Te kup­czyki za nic pra­wie naby­wają prze­śliczne so­bole, lecz uczę­stowaw­szy ich i za­braw­szy zdobycz mu­szą ucie­kać, bo Kam­cza­dale odu­rzeni trun­kiem go­towi im ży­cie ode­brać.

Pogrzeby Kamczadałów. Nakładają wielkie stosy suszo­nych cedrów trzy lub cztery sąż­nie wy­so­ko­ści od ziemi, i kładą na to nie­bosz­czyka, wszyst­kie fawo­rytne jego sprzęta, zbroje łuki, strzały i łyżwy. Sza­manka czyli Sy­billa z roz­pusz­czo­nymi wło­sami, w dzi­wacznym ubio­rze, trzy­mając w jed­nym ręku palmę, w dru­gim ogień, z rykiem niedź­wie­dzim rozpę­dzona bieży ku stosowi i za­pala. Okropny to wi­dok gdy za­cznie docho­dzić ogień umarłego; kurczy się i rusza, a po spaleniu Sy­billa po­pioły rozsiewa odsy­łając je Bogom.

Niektóre narody chowają umarłych do kloców wielkości czło­wieka, odrę­bują okrą­głe drzewo z korą, wy­drą­żają jak człek może się schować, druga połowę nakryw­szy, rozpie­rają w la­sach mię­dzy dwa drzewa pobliż­sze, ni­czym nie uwięzu­jąc, które wie­kami stoją.

U Kamczadałów największe nieszczęście i głód, gdy mo­rze nie wy­rzuca wielo­ryba, co się rzadko zda­rza. Wielo­ryby zbli­żyw­szy się do brzegu, już nie mogą się wrócić na mo­rze, bo cała forsa ba­lansu ma się do ziemi. W naj­później­szą je­sień naj­więk­sze by­wają szturmy, po­rywają bałwany mor­skie wielo­ryby bliski brze­gów, łomią je i mio­tają nimi po kilka­na­ście razy; za­braw­szy je z brzegu, znowu na brzeg uno­szą i wy­rzu­cają. Tu dopiero nastę­puje wielkie ukon­ten­to­wa­nie dla Kam­czada­łów; którzy z całej ko­lonii zbierają się, na­kła­dają wielki ogień i zaczy­nają na­przód losy rzucać mię­dzy sobą, komu jaka cześć ma się do­stać wą­sów od wielo­ryba. Najpo­trzeb­niejsze są dla nich te wąsy, których uży­wają do ob­wodu łu­ków, na łyżwy dla sie­bie i na pod­bi­cie sanek.

Bywa czasem, że nie mogąc się zgodzić, zabijają jedni dru­gich. Później za­czy­nają tran­sze­ro­wać wielo­ryba, od­wa­la­jąc ogromne bryły tłustości, gdyż w nim mięsa jest mało. Tłu­stość ta służy im przez całą zimę do oświeca­nia miesz­kań. Czas długi minie, nim oni wielo­ryba roz­biorą i prze­wiozą. Zaczyna już śmier­dzieć, wia­try mor­skie uno­szą na ziemię te smro­dliwe za­pachy, co niedź­wiedzie po­czuw­szy idą sta­dami za owym wia­trem, nie zbliża­jąc się na­gle, ale po kilka­dzie­siąt kro­ków po­stępując i wstrzymując się Kam­cza­dale róż­nie ich stra­szą, na­kłada­niem wiel­kich ogniów i krzy­kiem, lecz oni na to nie dba­jąc coraz bliżej przystępują tak, że miesz­kańcy zmu­szeni są opusz­czać zdo­być i ucho­dzić do swoich sie­dzib. Po­tem niedź­wie­dzie wpadł­szy, już koń­czą wielo­ryba z po­moca ty­siącz­nych mor­skich czajek. Po upły­wie dwóch dni same już tylko wi­dać ko­ści, z któ­rych wybierają pa­cie­rze grzbie­towe i zawożą do osad na fun­da­menty do­mów.

W niższej Kamczatce znajduje się roślina, z której wódkę pę­dzą. Po­dobna jest cokol­wiek do ko­pru na­szego, wy­soka na dwa łokcie od ziemi; a grubości palca wielkiego u ręki. Ro­ślinę tę zrzy­nają i w do­mach na słońcu wę­dzą. Sok jej tak jest mocny, że za do­tknię­ciem bąble i pryszcze na­ra­stają. Wszystko to zno­szą do komen­danta, który mając już kocioł żela­zny, umyślnie spro­wa­dzony z Sy­berii, pę­dzi wódkę nastę­pują­cym sposo­bem: moczy kilkana­ście dni w beczkach te ro­śliny, póź­niej kładzie w kocioł i do pro­porcji dwóch wia­der wrzuca dzie­sięć fun­tów sucha­rów; naj­przód przez alembik prze­pę­dza i za­czyna iść wódka jak mleko biała, po­tem to prze­pę­dzanie kilka razy po­wta­rza, dopóki się nie przemieni, w ko­lor zie­lony. Wtenczas staje się spi­rytus naj­mocniej­szy, prze­wyż­szający nasz arak; smak tylko zu­pełnie trawy. Naj­wię­cej Komendant kilka wia­der tej wódki otrzy­muje, za którą posy­ła­jąc po in­nych naro­dach, wiel­kie ko­rzyści odnosi w so­bo­lach i w in­nych fu­trach.

Komendant w niektóre festyny wydaje bale, a nie mając in­nego to­warzy­stwa, za­prasza ta­meczne ko­biety i męż­czy­zny. Pierw­szą tam osobą jest tameczny Ewan­gelista i dwóch ofi­cjali­stów, którzy w całej kompa­nii rej wodzą. Za ich przyby­ciem komen­dant sprowadza sza­manów i sza­manki, aby po­kazywali swe ku­glar­stwa i sztuki. Tańce każde idą podług na­ro­do­wego zwy­czaju, naj­więcej mrucze­niem i pan­tominami niedź­wie­dzimi. Niektóre ko­biety w niż­szej Kam­czatce od­dzie­lają się od in­nych kobiet i zaczy­nają tańco­wać jak je An­glicy i Hisz­panie uczyli. Mają do­tąd od nich wiele pier­ścieni i in­nych pa­mią­tek. Niebez­pieczna to rzecz kochać się w Kamcza­dalce, bo gdy naj­mniejszą do­strzeże nie­sta­łość, na­tych­miast przez ze­mstę struje tra­wami. Dla tej przy­czyny w Kamczatce żad­nego ro­dzaju bydła za­pro­wa­dzić nie można, bo mię­dzy naj­pięk­niej­szymi tra­wami są ro­śliny tru­jące i szko­dliwe.

Komendant na tych biesiadach częstuje herbatą, swoją wódką, ryba i in­nymi pro­duktami po­dług ta­mecz­nego zwy­czaju. Smutna jest pozycja nie mając w tym miejscu z kim ob­co­wać.

Gdy już nie miałem żadnej nadziei uwolnienia i powrotu do mojej ojczy­zny, za­cząłem my­śleć o spo­so­bach wy­do­by­cia się z tego nie­szczęścia. Gospo­darz i strażnik mój, w któ­rego domu miesz­kałem, przy­puścił mnie do konfi­dencji swo­jej, który też był nie­szczęśliwym, bo knuto­wany i po­słany z Ir­kucka do niż­szej Kam­czatki. Był on miesz­cza­ni­nem, oże­nił się z Kam­cza­dalką i miał dozór nad re­kwi­zy­tami okręto­wymi. Po dłu­gim cza­sie, gdy już zupełnie do mnie się przy­wią­zał i wszyst­kiego się zwierzył, po­dał mi projekt ucieczki, za­ręczając jesz­cze ze swojej strony dwóch namówić po­dobnie ze­sła­nych na zsyłkę. Mie­li­śmy za­brać trzy fur­manki po siedm psów, naj­wy­borniejszych bie­gu­sów, a przy­spo­sobiw­szy żyw­ność udać się za­mar­z­łymi brze­gami Oce­anu na cypel Azji do narodu Czuk­czów, le­żą­cych prze­ciw mniemanej Ame­ryce wschodnio-pół­noc­nej, kędy Cook przez Sund przesu­wał się i dla lo­dów do od­wrotu przymu­szony został. Za­miarem na­szym było prze­by­wać tam czas nieja­kiś, do­pókiby z przy­padku nie przybył jaki okręt woja­żu­jący, do którego punktu nie­gdyś okręty an­giel­skie i hisz­pań­skie za­wi­jały. Długo nad tym roz­myśla­jąc, sprowadził mój go­spo­darz jed­nego z majt­ków, który będąc po­rwany od Czukczów, kilka lat w ich kraju miesz­kał. Ten niby dla za­bawy mojej opisy­wał mi ich spo­sób ży­cia, igrzyska i różne ob­rządki. Przez cały czas swego po­bytu pasł u nich je­lenie a dla uwesele­nia od­dali mu ku po­mocy wzgar­dzoną żonę, któ­rych mają po kilka. To ich przyję­cie naj­więcej mnie za­stana­wiało i wstrzymy­wało od pro­jektów, gdyż podob­nemu losowi mu­siał­bym ulec, nim bym się do­cze­kał przypad­kowego okrętu. Jed­na­ko­woż przed wy­ko­na­niem na­szych zamy­słów, na­stą­piło moje uwol­nienie.

ROZDZIAŁ 10:   WYPRAWA OKRĘTU DO JAPONII

W bytności mojej wyprawiony był okręt do Japonii z wyrzu­co­nymi na brzeg Kam­czatki Ja­poń­czy­kami, któ­rzy przede mną półtora roku już tam przeby­wali. Był to okręt kupiecki, skła­da­jący się z sześć­dzie­się­ciu lu­dzi i na­czel­nika swego nazwa­nego Kadaiła.

 Japończykowie nie żeglują po całym morzu, lecz tylko trzy­mają się brze­gów.

Katarzyna Wielka chcąc Nipon zwiedzić i odkryć drogę, zro­biła li­tość w ich ode­słaniu, ra­zem szu­kając tego na­rodu przy­jaźni i han­dlu. Przez dwuletnie przeby­wanie moje w niższej Kam­czatce po­wrócił okręt, a Kapi­tan, który ze mną był w przy­jaźni, ofia­ro­wał mi kopię mapy, dla gabinetu zro­bio­nej, cypla Azji z róż­nych wo­jażów Cooka, La Pe­rusa, mapy hisz­pań­skiej i swój wojaż do Japonii.

Wiele mi ten Kapitan rzeczy naopowiadał o swojej podróży i o przyjęciu w Ja­po­nii. Długi tam czas ba­wili, ocze­ki­wa­jąc na re­spons Mogoła Cesarza Japoń­skiego, który tym okrę­tem miał so­bie przy­słane pi­smo od Ka­tarzyny Im­pera­toro­wej. Z rela­cji tego Kapitana miała być odpo­wiedź niepo­myślna, niby za­wie­rająca w ta­kich wy­ra­zach rzecz nastę­pu­jącą:

1 . Że Japonia nie zna potopu świata i ma tak wielką lud­ność, że ledwo zie­mia wstrzy­mać ja może.

2 . Religia im broni przyjmować tych ludzi z powrotem, których los na zgubę raz prze­zna­czył; bo się tak stało, że tym wszyst­kim lu­dziom głowy poucinano, skoro tylko byli im przy­wróceni. Ostrze­gali za­razem, aby po­dob­nego mi­ło­sier­dzia nie czynić i od niż­szej Kam­czatki tą drogą nie przyby­wać, bo ina­czej ży­cie stracą.

Co się tyczy handlu, dajemy wam naszej połowę pieczęci, abyście szli do tych portów, do któ­rych przy­by­wają An­glicy gdzie i was przyjmą. Zaka­zano im pod karą śmierci, aby nie mieli żadnego handlu w ich por­cie, tam jednak ba­wiąc, wiele rze­czy pięk­nych i oso­bliwych wywieźli, jako to: pa­ra­sony drew­niane za­stana­wiają­cej pięk­ności, na­czy­nia drew­niane i różne mate­rie.

Są nad brzegami morza rozwaliny kamienne, gdzie różne się znaj­dują ska­mie­niałości i pe­tryfi­ka­cje w wiel­kich bry­łach, krysz­tały w kolorach róż­nych, so­ple w rozmaitych figu­rach a dziwnie piękne. Trudny zaś do owych roz­wa­lin przystęp i z lądu i mo­rza. Żadne w tym miej­scu nie miesz­kają na­rody, okręt też żaden przy­stąpić nie może. Woja­że­rowie po­sy­łają sza­lupy ku tym miej­scom i zna­chodzą wiele ułom­ków krysz­ta­łów i miedzi. W tych miejscach dają się wi­dzieć góry mie­dziane, któ­rych wierz­chołki z ubytą wodą cza­sem się po­ka­zują.

Na wyjeździe moim z niższej Kamczatki, powróciły kupiec­kie okręty z różnych wysp, po pię­ciolet­nim na nich po­by­ciu. Po­wy­naj­dywali wyspy nowe i wzięli wielkie zdobycze ka­mieni i futer rozlicz­nych. Opowia­dali o róż­nych zda­rze­niach i przygo­dach swoich a mię­dzy innymi mówili, że pły­nąc według prze­znacze­nia, sły­szeli od wyspia­rzów, że koło gór mie­dzia­nych i kryszta­ło­wych miał się rozbić okręt, a jak krajowcy wnoszą, nie inny tylko La Pe­rusa, bo w czasie tym żadni inni ludzie nie wojażo­wali; La Pe­rus zaś był tam wszędzie znajomy, gdyż do wielu por­tów róż­nych zawijał. Z deta­lami nawet opo­wiadali, że okręt był czer­wono malo­wany.

Widziałem u komendanta kilka sztuk konch, jak najwięk­szy blat po­dłu­gowaty i wkoło perły wielko­ści fa­soli. Miał on ten pre­zent od przybyłych tam okrętów. Wi­działem takoż u niego mor­skie dziwne twory a między nimi i raka. Kor­pus jego był wiel­kości har­buza, a ty­siączne nogi w kłęb­kach i w róż­nych fe­sto­nach po kil­ka­na­ście łokci dłu­gości. Cieka­wość wielka wi­dzieć go w wo­dzie z roz­puszczo­nymi no­gami: zowią to stwo­rze­nie Słoń­cem mor­skim.

Są niektóre tradycje, ze kilkanaście familii posłanych na zsyłkę i osadzo­nych nad rzeką Je­ni­sej, miało się prze­drzeć brze­gami mo­rza lodowatego, prowa­dząc pła­skie i szydło­wate statki, które za na­ciska­niem lo­dów wcią­gały je na ląd, skoro zaś lody od­pę­dzone zo­stały przez wiatr od brzegów ziemi, szli w dalszą po­dróż. Dwa niby do tej hi­storii są do­wody: pierwszy, że zna­leźli obraz wielki drew­niany przy uj­ściu rzeki Je­nisej do morza, który to ob­raz cu­dami sły­nący był uniesiony z ka­plicy między Irkuc­kiem a Jakuckiem; drugi dowód, że Kam­czadale polując na bo­bry nad morzem lodo­wa­tym, które wy­chodzą z morza i na bry­łach lodu spo­czy­wają, za­pę­dziwszy się za nimi, po­strzegli wiel­kie wyspy i po­dobne cerkwie do na­szych; wnio­skują więc, ze owe familie tam prze­szły i rozmno­żyły się.

ROZDZIAŁ 11:   WZMIANKA O BENIOWSKIM

Dochodząc do niższej Kamczatki, dokąd było jeszcze dwa ty­siące wiorst, za­bra­kło na okrę­cie wody; przy­byli­śmy po dro­dze do portu małego Bol­szerec­kim zwa­nego i tam spo­czywali­śmy.

Jest na tym miejscu dość dość osiadłych Syberianów, róż­nych majtków i kilka fa­milii Mo­skali, dawno na zsyłkę po­sła­nych. Była tam także cer­kiewka i pop z liczna ro­dziną. Dowie­dziawszy się, że je­stem Polak, opo­wiadali mi, że tu u nich mieszkał zesłany Au­gust Polak, znany pod nazwi­skiem Be­niow­skiego. Opo­wie­dziano mi całą jego hi­storię i o szczegó­łach oswobo­dzenia, gdyż ci sami to opo­wiadali, któ­rzy byli świad­kami jego tam pobytu i wyj­ścia. Co wię­cej jeszcze, że Kam­czadale, któ­rych Beniow­ski za­brał dla nie­do­statka majt­ków, byli z nim w Pa­ryżu, a póź­niej do straży mi przydani w niższej Kam­czatce.

Następuje opisanie w jaki sposób oni wrócili do swojej oj­czy­zny. Beniow­ski, albo jak tam na­zy­wano Au­gust Po­lak, do­stał się w nie­wolę za Bar­skiej jesz­cze konfe­deracji. Gdy z nie­woli uciekł był dwa razy z To­bolska, ode­słany zo­stał z portu Sy­bir­skiego Ochocka przez za­lew morza do Bol­sze­recka, z czte­rema in­nymi nie­wol­ni­kami. Potrzeba wie­dzieć, że Mo­skale w por­cie Sybir­skim nie mają żad­nych okrętów, tylko najbogatsi kupcy mo­skiew­scy, Ir­kuccy po­sia­dają małą flo­tylkę do czte­rech lub pięciu okrętów, i ciż sami pro­wadzą handel z Kjachtą, która leży ku połu­dniowi, w bok Ir­kucka, przy granicy Chiń­skiej.

Kupców niezmiernie kosztuje ta flotylka, lecz to wszystko się wyna­gradza zdoby­czą fu­ter. Mu­szą po­sy­łać z Ir­kucka wszel­kie potrzeby okrętowe aż do gwoździa najmniej­szego. Wszystko się to trans­por­tuje końmi do wierz­chowia rzeki Leny, rzeka Leną do Jakucka, a stamtąd do Ochocka znowu końmi, przez trzy ty­siące wiorst drogi. Bywają przy tym i to­wary różne dla wy­sep­nych na­ro­dów, jako to: ty­tuń, paciorki kolo­rowe, że­la­stwa różne i spi­ry­tusy, któ­rymi wszyst­kie bo­gactwa od nich wy­du­rzają.

Irkuccy kupcy kupują u komendanta niewolników posła­nych na zsyłkę, i okręty swoje ta­kimi ludźmi na­peł­niają, da­jąc im broń strze­lecką, żywność i w umowie z nimi obie­cują czwartą część zdo­byczy z pod­bi­cia na­rodów wy­na­le­zionych na oce­anie.

Na takim okręcie i z takimi ludźmi był posłany Beniowski. Przesze­dłwszy przez zalew mo­rza Ochoc­kiego do Bol­sze­recka okręt zazi­mował, a Be­niow­skiemu wskazano to miej­sce do przeby­wa­nia.

Miał czas Beniowski w ciągu podróży z tymi ludźmi po­znać się i wszedł z nimi w przy­jaźń, która mu się w końcu przy­dała. Wyro­zu­miewał osoby, ja­kiego są spo­sobu myśle­nia i de­ter­mi­nacji, stra­szył tych strzel­ców, że idą z dra­pieżnymi bić się zwie­rzętami, że równie utracą swe ży­cie; co je­den dru­giemu ko­muniko­wał pod se­kre­tem, nic jed­nak nie wspo­mina­jąc majt­kom, któ­rzy w Bol­szerecku mieli swe domy i żony. Oświadczył im Be­niowski, że ich wy­pro­wadzi tego nie­szczę­ścia, je­śli mu za­ufają, na co naj­chęt­niej przy­stali i miał już wszystkich po sobie, którzy mu później po­przysięgli.

Gdy już stanęli na miejscu, stawiony był Beniowski ze czte­rema in­nymi przed ko­men­danta Ni­lowa, w ran­dze ma­jora zo­sta­ją­cego. Ten oświadczył im, że tu mają przeby­wać, że do­staną gaży po jed­nym pią­taku dzien­nie na żyw­ność i odzie­nie, a ka­zał aby resztę zarabiali sobie praca rąk wła­snych.

Beniowski przebywszy tam czas jakiś i obeznawszy się z miesz­kańcami, oświad­czył ko­men­dan­towi, ze chce zało­żyć szkółkę ucze­nia po rusku czytać i pisać, ile że ten język sam dobrze posia­dał. Ko­mendant mając do­bre serce z chę­cią na to zezwolił, i tak Be­niowski za­czął mieć lepszą sy­tuację. Miał pop ta­meczny trzech sy­nów, niektórzy ofi­cjali­ści i majt­ko­wie po­oddawali swoje dzieci pod dozór i edu­kację na­uczyciela, których liczba do dwudzie­stu do­cho­dziła. Nie zapo­mniał Be­niowski o swoim pro­jekcie. Miał czas i spo­sob­ność z przyby­łymi na okręcie strzel­cami i nie­któ­rymi majt­kami po­rozu­mieć. Którzy nie mieli swych do­mów i żon, wszyscy byli jed­nego z nim spo­sobu my­śle­nia: trudność tylko zacho­dziła o resztę majt­ków, któ­rym nie można było sekretu od­kryć. Cze­kał Be­niow­ski zbli­że­nia wio­sny; dwa mie­siące pozo­stawało mu jesz­cze czasu, nim okręt miał z portu odpły­nąć, lecz se­kret jego wy­dał się u ko­men­danta, o czym Beniow­ski uwia­do­miony, wi­dząc na­głe nie­bezpie­czeń­stwo, śpieszył ostatnim ażar­dem wyko­nać po­wzięte za­my­sły, aby uprze­dzić swe aresz­towa­nie. Wziąw­szy z sobą Chrusz­czewa, przy­jaciela i wspól­nika nie­doli, przychodzą w nocy do Ni­lowa ko­men­danta chcąc go tylko aresz­to­wać. Znaj­dują śpią­cego na wznak, po­rywa go Be­niow­ski za ręce, aby się od­dał w areszt. Ko­men­dant obu­dziwszy się zła­pał Be­niow­skiego za chustkę i gdyby szczę­ściem nie rozwią­zała się, pewnieby bo był udu­sił, a w tym mo­men­cie przyja­ciel Chruszczew nożem przebił na łóżku komen­danta.

Po dopełnionej historii Beniowski już się ogłosił komen­dantem ma­jąc kil­ka­dzie­siąt strzel­ców za sobą, a miesz­kań­ców z majt­kami nie było nad osób kil­kadzie­siąt.

Kupiec najwyższy komendant okrętowy od kantory Irkuc­kiej po­słany, uciekł, żeby go nie za­bili i cała zdo­bycz na okrę­cie róż­nych towarów dla wysepnych narodów, spiry­tusu i tytu­niu dostały się w ręce Be­niow­skiego. Po­czę­sto­wał swo­ich przyja­ciół spirytu­sem i ty­tuniem, co tam jest wielką oso­bliwo­ścią, i tak dodał im mę­stwa. Majtko­wie ma­jący w tym miej­scu domy i żony, po­ucie­kali, co było rze­czą najważ­niej­szą w nie­do­statku majt­ków. Be­niowski użył for­telu, kazaw­szy ze­brać żony i dzieci zbie­głych majt­ków i spę­dziw­szy do cerkwi, ka­zał wkoło obło­żyć drwami, niby chcąc je po­pa­lić dla po­stra­chu, aby mę­żowie wró­cili, co się tak stało, że dla mi­ło­ści żon i dzieci popowracali z la­sów i oddali się na re­spekt ko­men­danta.

Już tedy nasz Beniowski w tym czasie był zupełnie panu­jącym i pewnym, że zima żaden okręt nie przyj­dzie. Ocze­ki­wał tylko pory wiosennej do wyjścia z portu: był wszelako w oba­wie, bo nad mo­rzem niektóre małe na­rody zosta­wały pod wła­dzą ko­men­dantów mo­skiew­skich.

W tej będąc niespokojności i lękając się, żeby go połączo­nymi si­łami nie ata­ko­wali, za­brał się zu­peł­nie na okręt, cho­ciaż jesz­cze był w lodzie, z całą swoją ko­mendą i prze­sia­dywał jak w fortecy.

Po niejakim czasie różni komendanci od małych koloni, ze­brawszy się do ty­siąca ludzi, ata­ko­wali Be­niow­skiego na okrę­cie, ale gdy z armaty bez kuli ka­zał dać ognia, wszystko to po­szło w roz­sypkę: część nie­znaczna tylko miała broń ogni­stą, reszta zaś była z łu­kami.

Po takowej rozprawie już się stał zupełnie bezpiecznym i cze­kał pory wyj­ścia z okrętu. Wziął z sobą jed­nego ucznia, który był sy­nem tamecznego popa i z nim cały wojaż od­pra­wił. Bra­kło jesz­cze Be­niow­skiemu majt­ków, bo nie wszy­scy z la­sów powró­cili, przymu­szony był w końcu za­brać kilku­na­stu Kam­cza­dałów.

Gdy już nastąpiła wiosna, puścił się w podróż na los ślepy, płynąc zaw­sze ku stronie połu­dniowej i tak bli­sko miał do­cho­dzić Ekwa­tora, że ledwo wytrzymać mogli nadzwy­czajne go­rąca.

Wiele po drodze znachodzili wysp i różnych narodów, nad czym robił ob­ser­wa­cje. Gdy szczę­ściem Be­niow­ski po wielu tru­dach i nie­bezpieczeń­stwach przybył do Europy i zja­wił się w Pa­ryżu; oświad­czył rzą­dowi, że w cza­sie swojej podróży zna­lazł wiele krajów i wysp nie­znanych, dano mu eskadrę i puścił się znowu na mo­rze. Lecz po przebieże­niu znacz­nej wód prze­strzeni, do­znając różnych przy­pad­ków, w cza­sie lądowa­nia na wy­spie Ma­daga­skar zabitym został. Kamcza­da­łów bied­nych i syna popa zo­stawił w Pa­ryżu, gdyż nie byli mu przy­datni.

Długo ci nieszczęśliwi błąkali się: syn popa był ich prze­wodni­kiem. Na szczę­ście ktoś ich oświecił, że w tym miej­scu jest peł­no­mocny poseł mo­skiewski. Udali się więc do niego, a ten dał im pro­tek­cję i odesłał ich na okrętach an­giel­skich do Ar­chan­gielska. Później sta­wieni byli do Peters­burga, z któ­rych opowia­da­nia uło­żono dziennik po­dróży Be­niow­skiego.

Katarzyna II kazała dać im wolność i mieszkanie z pensją, na co się oni nie zgo­dzili, żą­da­jąc tylko po­wró­cić do swo­jej oj­czy­zny. I w rze­czy samej tak się stało, powróciwszy do niż­szej Kam­czatki przysta­wieni mi byli do straży.

Opowiadali mi dziwne rzeczy o Paryżu, bo tego pojąć nie mo­gli po­dług ich wy­obrażenia i spo­sobu poj­mo­wa­nia rze­czy.

Te wszystkie wiadomości, o których tu wspomniałem, są opi­sane z opo­wia­dania ludzi ta­mecz­nych, któ­rzy z Be­niow­skim ra­zem prze­bywali w Bolsze­recku, gdzie i ja idąc na prze­zna­czenie moje przez kilka dni spo­czą­łem. O dalszej jego po­dróży nic nie nadmie­niam bo historii jego wo­jażu nie czyta­łem.

ROZDZIAŁ 12:    NA NARODACH ZNANYCH POD NA­ZWI­SKIEM CZUK­CZÓW

Ku cyplowi Azji do Czukczów blisko morza lodowatego osia­dłych nie które kolo­nie i mia­steczka są zbli­żone, w któ­rych różne na­rody zamiesz­kały, wiele Sybe­rianów, Moskali i po­sła­nych na osadę. Po tych osa­dach są garni­zony od na­padu Czuk­czów. Wiele tam prze­bywa kupców dla fu­ter, gdzie naj­wyborniej­sze znaj­dują się sobole, popielice i lisy czarne, naj­bar­dziej dla Czuk­czów i Korjaków, z któ­rymi chcą mieć han­del.

Jakoż i byli zbliżeni do nich w dobrej harmonii i przez tłu­ma­czów doka­zali, że było miej­sce wy­zna­czone, do­kąd Czuk­czo­wie z wielką liczbą i ta­borem na jele­niach przyby­wali. Bardzo wiele od nich Mo­skale i Sy­be­ria­nie profi­to­wali, dając im za so­bole, kuny i inne futra, w za­mianę ty­tuń, że­lazne garnki, pa­ciorki, różne żela­stwa i inne cacka.

Kiedy zabrakło Moskalom tytuniu mieszali liście od kapu­sty; na czym się Czuk­czowie po­znaw­szy, w końcu jesz­cze do­wie­dli swoją cnotę i przyjaźń.

Gdy już porozumieli się z sobą, częstowali ich Moskale tytu­niem. Ponie­waż zaś Czuk­czo­wie mają zwy­czaj za­pa­lać lulki ra­zem wszy­scy i dym połykać, od którego mocy zo­stają na czas krótki odu­rzeni; więc Mo­skale ko­rzy­stając z tej okazji, po­za­bijali swo­ich przy­jaciół i wszystko im ode­brali.

Od tego czasu żadnej już z nimi nie mają zażyłości, ale są najwięk­szymi ich nie­przyja­ciółmi.

Idzie Moskalom najwięcej o to, aby podbić Czukczów dla portu i odkrycia stam­tąd wschod­nio-pół­noc­nej Ame­ryki, któ­rędy przez cia­śniny Cooka prze­chodził i przy­czyny lo­dów zwró­cić się mu­siał.

Czukczowie przejeżdżają na łodziach skórzanych i stają trze­ciego dnia na brze­gach Ziemi Nowej a po­mię­dzy dwoma tymi zie­miami znajdują się trzy wyspy, które oni napa­dają i od­bie­rają z nich cały mają­tek.

Podług wszystkich wojażerów, żaden tam duży okręt nie mógł do­tąd wy­lądo­wać. Jedni dla miał­kiej wody, dru­dzy dla mgły, inni zaś w małej licz­bie nie odważyli się widząc na drugiej stro­nie brzegu tłum ludzi. Nikt więc jeszcze nie wylą­do­wał na brzegi mniemanej Nowej Ame­ryki i rzecz dotąd wąt­pliwa czy to jest półwy­sep jaki, czy też ciągła zie­mia, która się może łą­czy z Ame­ryką i in­nymi dal­szymi krajami.

Wnioski tylko czynią, że to musi być Ameryka, ponieważ wiele drzewa i in­nych znaków przy­pędza Ocean na brzegi Azji, ale do­tychczas żadnej nie ma wiadomo­ści pewnej.-

Dostała mi się mapa z przypadku najdoskonalsza cypla Azji i wysp na Oce­anie przyle­głych i wszyst­kich wo­ja­że­rów, któ­rzy tylko w jakim roku zawijali: z tej mapy nie pokazuje się, aby któ­rzy­kol­wiek z nich po­tra­fili wy­lą­do­wać.

Rosjanie pozakładali blisko Czukczów cytadele w miej­scach dla siebie na­juży­teczniej­szych, nad rzeką Ana­dyr, gdzie mieli naj­więk­sze połowy ryb i je­leni ale to nigdy utrzy­mać się nie mo­gło, bar­dzo wiele lu­dzi z obu stron gi­nęło, w ostatku Mo­skale przy­mu­szeni zo­stali ustą­pić.

Już od tego czasu nie robią żadnej wyprawy tylko szukają ich przy­jaźni. Ten odle­gły nad­zwy­czaj­nie punkt na mało im się przyda, prócz portu aby mogli z czasem odkryć mnie­maną Ame­rykę.

Czukczowie jest to naród od wszystkich innych różniący się wzro­stem, pięk­no­ścią, fizjo­gnomią i szcze­gólną de­ter­mi­na­cją. Dzieli się na kilkana­ście ro­dów i ty­leż mają swo­ich zwierzchni­ków, wy­bie­rają zaś sil­nych, wy­so­kich i od­waż­nych. Miesz­ka­nia ich i zwy­czaje po­dobne są do innych lu­dów w tej stro­nie świata osia­dłych.

Na zimę mają lochy w ziemi, na lato ze skór lub z kory sza­łasy.

Religia, obrządki, palenie umarłych, są u nich jak u są­siednich im naro­dów: prócz tego, że bar­dzo sta­rych i cier­pią­cych w cho­robie najbliższy przyjaciel za­rzyna, oświad­czając naj­przód, ze z czułego przywią­zania nie do­zwoli ni­komu ale swoją ręką skróci mu mę­czarni.

Czukczowie trafnie strzelają z łuków, na jeleniach zręcznie jeżdżą i w za­wody na łyż­wach jak ptaki la­tają. Wy­trzy­mują zimna największe i prawie wszystko surowe jedzą: chcąc ich pobić po­trzeba lu­dzi im podob­nych aby też wszystko wy­trzy­mać mo­gli.

W czasie, kiedy Moskale na nich napadali w założonych cyta­de­lach, a gdy oni wi­dzieli, że im po­dołać nie mogą dzieci swoje i żony zabijali, aby się nie dostały nie­przyja­cielowi, sami zaś z wiel­kiej od­wagi gi­nęli.

ROZDZIAŁ 13:   NASTĘPUJE MOJE UWOLNIENIE

Podczas mojego pobytu w porcie Ochocku, kupiec ( o któ­rym wyż nad­mieni­łem ) podjął się rze­czy naj­nie­bez­piecz­niej­szej dla siebie, bo z nie­wolnikiem sekretnym i bezimien­nym nikt rozmawiać nie może, a wie­dzieć o nim pod karą naj­większą. Ten po­czciwy ku­piec wziął ode mnie listy i drogą handlu prze­słał je do Peters­burga, gdzie w rok po śmieci Ka­ta­rzyny II do­stały się do rąk Pawła I. Wziął przy tym inne listy do nie­któ­rych roda­ków.

Pawłowi pierwszemu winienem życie i wolność, bo on mnie wyna­lazł.

W niższej Kamczatce i po innych cytadelach wyszukiwano przy mnie dwóch puł­kowni­ków ro­syj­skich, z któ­rych je­den zwał się Kra­snoszczo­ków, a dru­giego nie pamiętam. Byli oni ze­słani od Kata­rzyny II w te strony, ale gdy na­zwi­ska prze­mie­niono, znaleźć ich nie mogli. I ja w po­dobnej zo­sta­wałem sy­tuacji.

Prośba pisana do Katarzyny II.

Najjaśniejsza Pani!

"Zasługuję na litość Twoją. Oto ja z nieszczęśliwego na­rodu Polak, wzięty w krwawym boju, okryty ra­nami i ze­słany w tę dziką i odludną krainę, gdzie głód i nędza i wnętrzna zgryzota du­szy, co mnie o mo­ment mało nie po­grąża w ciem­no­ściach bez­den­nych, jedną się żywię i kar­mię na­dzieją litości. Rzuć tylko okiem na te dzikie i mało się róż­niące od zwie­rząt na­rody a po­wrócę do życia; gdzie w słod­kiej spo­kojno­ści zawrę po­wieki.

Cóżem ja winien nieszczęśliwy, że los mnie na łonie oj­czyzny mojej uro­dził Pola­kiem, że od dzie­cin­nych lat od­dany do woj­ska narodu mojego, służąc przez ciąg dwu­dziestoletni na­uczy­łem się być wier­nym oj­czyź­nie, od któ­rej życie, imię, ma­jątek i wszystko wziąłem co po­siada człowiek szczę­śliwy.

I byłżebym tak niewdzięczny, abym w zawołaniu onej nie sta­nął na jej obronę.

Poszedłem ja z narodem, poszedłem drogą, ale w ciem­nym tuma­nie, gdzie i naj­zna­jomsi zba­czać mogą, gdzie szu­ka­jąc ra­tunku łzami zlewają się gorz­kimi. Otóż to taka postać moja, gdzie wywie­ziony z ojczy­zny i ro­dziny mo­jej, bym jako wię­zień za ojczyznę koń­czył byt życia mojego etc" Reszty nie mogę sobie przypo­mnieć.

W końcu drugiego roku, gdy już zupełnie pozbawiony by­łem wszel­kiej na­dziei oglądania kie­dyś swojej oj­czy­zny albo uzy­ska­nia wolno­ści, tym bardziej spodzie­wałem się, że na­dej­dzie rozkaz skró­cić ży­cie mor­der­czą śmier­cią, ile mi zaw­sze wma­wiano do udręcze­nia, że najwięksi krymi­na­li­ści są posyłani na egze­ku­cję przy­kładnej śmierci dla naro­dów pod­bitych, aby się nie bunto­wali. Człowiek ogar­niony nie­szczę­ściami, przypusz­czał so­bie tysiąc ima­gi­na­cji i czarnych my­śli.

Trapiły one bez ustanku i niespokojną czyniły duszę. W tak smutnej roz­paczy i oczeki­wa­niu losu, przy­biega go­spo­darz, w któ­rego domu miesz­kałem, zbla­dły, zadyszany i wylękły do­no­sząc mi, że okręt po­ka­zuje się bli­sko portu. Ja mówię mu: po­wi­nieneś się z tego cie­szyć, a on powiada mi na to: kto wie, co przy­chodzi na nim, smutek czy ra­dość. Były tu bo­wiem ta­kie przykłady, że komen­dant, chcąc złupić na­rody i wydrzeć im wszystko, donosi gu­berni ir­kuckiej fał­szywie, że się bun­tują i nie są po­słuszni, a gu­ber­nia w skutku tych do­niesień dają komen­dan­towi moc i jus gladii.

Ten tedy moralny człowiek wszystkie barbarzyństwa po­pełnia i ma­jątki wy­dziera, gdyż le­dwo w lat kilka rząd gu­berni od­bie­rał raporta. Teraz co rok mają komunika­cję przez przy­bywa­jące okręty ku­piec­kie, które skła­dają małą flotylkę w por­cie Ochocku.

Nie wyszło godzin dwóch po uwiadomieniu przez gospo­darza o zbliżają­cym się okręcie, gdy wcho­dzi do mnie ko­men­dant z ka­pita­nem okrętu, których ja spo­strzegłszy, pomimo tego, że by­łem pier­wej osła­biony, wpa­dłem w więk­szą sła­bość, która mi śmiercią gro­ziła, mniemając, że mi wy­rok śmierci mojej oznajmić mają.

W tym razie usłyszałem od komendanta, że Paweł I zwraca mi ży­cie i wol­ność. Z po­czątku nie wie­rzy­łem, są­dząc, że mnie przez to chcą przy­sposobić do wytrzy­mania kary dla mnie przezna­czonej; tym­cza­sem prze­zie­ram przez okno pę­che­rzowe a do­syć świa­tłe, czy się już nie palą stosy na moją eg­ze­ku­cję, ile że tu­multa lu­dzi za­częły się groma­dzić.

Komendant i kapitan okrętowy sami nie wiedzą, jak sobie po­stąpić, gdy ja nie wie­rzę, żem wolny i od­po­wia­dam tylko, że kon­tent jestem iż dziś za­kończę moje mę­czarnie.

Ale gdy kapitan mając listę pierwszych osób Polaków, za­cy­tował, że Ko­ściuszko, Wawrzecki, Niemce­wicz, Po­tocki i inni są uwolnieni, dopierom uwierzył. Pory­wam się z mo­jego sie­dzenia uczy­nić im grzecz­ność, ale w tym mo­men­cie z wiel­kiej ra­do­ści po­chwia­łem się i prawie bez zmy­słów upadłem. Do­stałem stąd cho­roby, która mnie zaw­sze w pół du­siła, jak gdy­bym był czym przepa­sany. Doktora w tych stro­nach nie uży­wają, chyba jed­nych Sy­billów czyli Sza­ma­nek, które prócz cu­dów swoich leczą zio­łami.- Ko­mendant w tym razie kazał przy­nieść spi­ry­tusu pę­dzo­nego z ro­ślin ta­mecznych. Tego mi na­lano w gębę, otwo­rzyw­szy wprzód usta ko­ścią na miejscu noża, czym w części się upiłem i całe usta spa­lone zo­stały.

Puszczano mi krew strzałą kamienną, ale więcej nie po­szło nad łyżkę. Po nieja­kim cza­sie ocu­ci­łem się i przy­sze­dłem do zmy­słów. Proszę komen­danta, aby mi do­zwolono pójść na brzeg oce­anu, do­kąd czę­sto chodzi­łem: od­po­wiada mi, że już straży nie ma, chyba każę iść za sobą: tu już więcej wierzyć za­cząłem, że je­stem wolny. Uda­łem się na brzeg Oce­anu, z dawną moją strażą, gdzie mi się wszystko opatrznie wy­da­wało.

Przed każdą burzą tysiączne pokazują się stworzenia i wszystko to z bałwa­nami posuwa się ku brze­gom, a mnie się zda­wały w oczach różne procesje nasze, za­kony idące z krzy­żami, niby mnie spoty­ka­jąc; sze­dłem na­prze­ciwko nich do mo­rza ale mnie wstrzy­mano, gdyż by­łem pomie­szany.

Za powrotem do mojego mieszkania ledwo się mogłem prze­cisnąć dla na­tłoku męż­czyzn i ko­biet, któ­rym wprzódy nie wolno było się znajdować się u mnie. Każda z kobiet przynio­sła jakiś prezent; różne ja­gody, ryby, ptactwa z uprzej­mo­ścią ofiaro­wali. Na sto­liku moim ka­miennym znala­złem flaszkę araku, do czte­rech funtów głowę cukru i świec ma­łych wo­sko­wych pę­czek: ten pre­zent zro­bił mi ku­piec z okrętu. Wtem mój go­spodarz donosi, że idzie ta­meczny ewan­geli­sta, ksiądz, w ubio­rze ko­ścielnym z ewangelią i ze świtą śpiewa­ków. Jest bo­wiem w całej Rosji zwy­czaj, że z na­bożeń­stwem przycho­dzą do do­mów i czy­nią Bogu po­dzię­ko­wania, a oso­bliwie po jakim przy­padku.

Był to ksiądz wieku ośmdziesięcio-letniego, od dawna ze­słany a ra­zem dla oświe­cenia i na­ucze­nia wiary dzi­kich na­ro­dów: dla majtków i oficjali­stów tam przebywa­jących. Miał ów ksiądz sześciu chłop­ców zabra­nych na wy­spach Ekuc­kich, po­chrzcił ich i nauczył ję­zyka ro­syjskiego, z któ­rych wy­kształcili się tacy śpie­wacy, że można ich z wło­skimi po­równać.

Postrzegam, że prowadzą sędziwego księdza w kapie z ewangelią i try­bula­rzem przed nim nie­sio­nym. Sta­ra­łem się ja też zrobić jakąś okaza­łość: na prędce za­pa­liłem do kil­kadzie­siąt świeczek ofia­rowa­nych mi przez kupca. Mia­łem też ob­ra­zek pa­pierowy na ścianie, wyobra­ża­jący Jana Chrzci­ciela, który jadąc przez kraje mo­skiewskie za kieli­szek wódki u żoł­daka ku­pi­łem. Wszedł do mojego miesz­ka­nia ksiądz z wielką asy­sten­cją, gdzie się znaj­do­wał ko­men­dant z okrętu przy­by­łego, mnó­stwo lu­dzi i tamecz­nych mieszkań­ców.

Najprzód śpiewał cztery razy ewangelię razem ze śpiewa­kami, które głosy tak zajmowały serca, że ża­den od łez wstrzy­mać się nie mógł. Ja, od maleństwa nie­skłonny do płaczu, za­czą­łem pra­wie ry­czeć, co mi na­wet zro­biło ulgę od dusze­nia usta­wicznych spazmów. Po skończonym na­bo­żeń­stwie pousia­dali w koło i nie­prędko mogli utu­lić z żalu. Po­trzeba było wy­pra­wić dla nich jaką ucztę, ale nie wie­dzia­łem z czego. Wtem przy­chodzi mi myśl poncz pol­ski: mia­łem arak i cu­kier od kupca, na miej­scu cy­tryn miałem kwas z jagód bruszników, z któ­rym ryby na zimno ja­dałem, był bar­dzo gu­stowny.

Kazałem wiec poncz robić w naczyniu kamiennym, objęto­ści trzech garncy, do którego Kam­cza­dale nale­wają wielo­ry­bią tłu­stość i uży­wają za lampę. Fili­żanek drewnianych ja­poń­skich miałem część swoich a resztę przy­nie­siono od ko­men­danta, u którego tam na­czynia bardzo wiele się znaj­duje. Gdy zgroma­dzeni przy ponczu sie­dzimy, dopiero za­czyna każdy przy­pomi­nać swoją oj­czy­znę ze łzami; ksiądz i ko­mendant ubole­wali, że oglądać jej nie spodzie­wają się wcale. Ksiądz jako tam na zaw­sze zesłany, a ko­mendant przez dłu­gie tamże przeby­wa­nie od wul­kano­wych dy­mów i po­wietrza długo nie wy­trzyma.

Przy owym ponczu odzywa się komendant, powiadając mi, że ja tu jesz­cze lat trzy za­ba­wię; na com się zmie­szał i za­czą­łem być słab­szym. Rze­kłem do komen­danta, to ja wi­dzę zdra­dzo­nym sie­bie; od­po­wiada mi na to, że nie, bo ten okręt co tu za­szedł dla wody i drew, przyniósł wpraw­dzie rozkaz uwolnie­nia, lecz jutro wy­chodzi na wyspy oce­anu i do­piero z po­wro­tem za lat dwa lub trzy, jeżeli nie bę­dzie prędzej oka­zji, zabie­rze mnie z sobą. Oświad­czył mi ra­zem, że dziś nie ma żadne spo­sob­no­ści żeby mnie ode­słać, zwłaszcza, że zima już nadcho­dzi. Ra­żony tak smutną wie­ścią, za­cząłem na nowo roz­pa­czać i tra­cić na­dzieję ogląda­nia ojczy­zny.

Komendant widząc mnie bardzo zmartwionego, kazał przyjść dwóm Sy­billom czyli Sza­man­kom i zgady­wać, jaki mnie los czeka: ja w tym czasie mając pomie­szany umysł, wie­rzyłem wszystkiemu co one prze­powia­dały.

Najprzód te Szamanki pokazały się w porze wieczornej przy świetle w naj­dziwniej­szych ubio­rach, i usia­dły za od­dziel­nym sto­łem. Każda z nich miała białą suknie z grono­sta­jów: cała suk­nia we frędz­lach z żył, traw kolo­ro­wych, konch, różnych ro­ba­ków i wiele skórek róż­nych myszy powy­py­chanych. Na gło­wie kap­tur z odartej skóry roso­maka z zę­bami, a z tyłu wil­czy ogon. Twa­rzy nie można było rozpo­znać, bo całe były tam bo­ro­wane po­dług ich zwy­czaju. Nad oczyma wi­siały frędzle z sierści jele­niej i każda z nich miała je­le­nią ło­patkę. Lampy ka­mienne przed nimi stały. Jedna z nich pa­liła kość nad pło­mie­niem od lampy, druga wy­bie­gała z mieszka­nia, okręcała się wkoło pa­trząc na niebo, a po­wró­ciwszy swoim ję­zy­kiem opo­wia­dała swojej towa­rzyszce.

Komendant zapytał się przez tłumacza, co one widzą? Odpo­wia­dały mu: że okręt przy­cho­dzący i wiele lu­dzi w róż­nych kolo­rach, których już dawno nie wi­dziano. Zapytał się znowu, że chce wie­dzieć co się stanie z tym cu­dzo­ziem­cem? Jak on prędko od nas wyjedzie? Od­powia­dają mu, że krótko bę­dziem się z niego cie­szyć, po­nie­waż wi­dzimy go stoją­cego w progu, w białej sukni z ma­nat­kami. Po tej radości i smutku kompa­nia się roze­szła a ja zo­sta­łem w nie­spokojno­ści.

Już sypiać zupełnie nie mogłem, cierpiałem nieustannie jakieś dła­wienia i sił wi­docznie spa­da­łem. W kilka dni przy­cho­dzi ko­mendant i donosi mi, że okręt an­gielski bez masztu ode­rwany od floty, przy­był do na­szego portu i wrę­cza mi de­pe­sze do prze­słania na Ir­kuck do Peters­burga, do ich po­sła.

Miał komendant rozkaz surowy w takich zdarzeniach do­nosić to guberni irkuc­kiej, ile że An­glia na ów­czas zo­sta­wała w naj­więk­szej harmonii. Był więc komen­dant w wiel­kim am­ba­rasie, że nie miał okrętu do prze­sła­nia od­da­nych sobie de­pe­szy, tym bar­dziej, że zima się już zbli­żała.

ROZDZIAŁ 14:   WYJAZD Z KAMCZATKI

Okręt angielski, zostawszy naprawionym odszedł w swoje przezna­czenie. Pierw­szych dni li­sto­pada, gdy brzegi oce­anu do­brze za­marzły, robi ko­men­dant wy­prawę ażardowną do Ochocka, do­kąd już kilka po­dob­nych wy­praw czy­niono, lecz z tych le­dwo dwie do­szły, inne zaś dla wiel­kich mro­zów i na­padu Czuk­czów lub innych na­rodów dojść nie mogły.

Komendant jednak dopełniając swojego obowiązku, za­przęga do trzystu psów i jeleni zbiera świtę zbrojną, kil­ku­na­stu tłu­ma­czów, ryb suszonych dla ludzi i psów równie jak mięsa jele­niego na trzy mie­siące przy­spo­sabia i za­marz­łymi brze­gami oce­anu wkoło tej całej ziemi, dzie­sięć razy dalej, nie­bez­piecz­niej i trudniej jak mo­rzem, pusz­czamy się w po­dróż. Do tej ka­ra­wany i mnie policzono za naj­więk­szą prośbą i obligacją ewan­gelisty, bo komen­dant nie chciał mnie pu­ścić, dając przy­czynę, że ża­den eu­ro­pejczyk nie zdoła tak wiel­kiego zimna wy­trzymać, a prócz tego są jesz­cze ty­siączne przy­padki któ­rym ulec można.

Około 15 listopada 1796 roku, zaczęliśmy się sposobić do podróży. Ko­men­dant kazał dla mnie zrobić sanki, gdzie pu­dło uło­żone ze skór jele­nich i niedźwiedzich mało się różniło od naszej ka­rety: okno mia­łem ze śluty (ka­mień tak nazy­wany). Pojazd mój był bar­dzo ciepły, ile że miałem dwa psy żywe, ko­smate, bo in­aczej nie wy­trzy­małbym zimna. Do tego jesz­cze dał mi ko­mendant na drogę, kilka fla­szek kamien­nych spi­ry­tusu z traw ta­mecz­nych pędzo­nego, i to mi poma­gało do cie­pła. Lubo by­łem bardzo słaby, jed­nak uda­wałem zdro­wego, bo by ko­mendant nie po­zwolił mi wy­brać się w tę po­dróż.

Nauczono mnie na miejscu, abym mój tytuń i różne cacka na cząstki małe poroz­dzielał i miał to w po­goto­wiu dla da­nia pre­zen­tów narodom, z kóremiby się można było spoty­kać. Do mo­jego po­wozu mia­łem trzy­na­ście psów za­przężo­nych, dy­szel rze­mienny bez lej­ców, jeden tylko pies prze­wodnik idzie w za­przęgu. Kam­czadał zwykle usiadł­szy bo­kiem na przo­dzie sań trzyma się za po­klaski, lecz mając łyżwy na nogach, mało co siedzi tylko wraz z psami leci. W ręku ma osztoł czyli kij gruby, z żela­zem na końcu dla wstrzyma­nia psów i sań: gdy bowiem usiłuje psy wstrzy­mać, ob­raca bo­kiem sanie i ha­muje. Na wierz­chu osztoła jest wiele kółek że­la­znych i dzwonecz­ków, czego się psy naj­wię­cej boją, to służy na miej­sce ba­toga. Pies do­brany do przodko­wania tak jest zmyślny, że bie­gnąc usta­wicznie się ogląda na skinie­nie i słowa Kam­cza­dała, w którą stronę ma się rzu­cić. Po­nie­waż żadnej drogi nie wi­dać śladu więc trzy­mają się brze­gów ziemi jadąc po­dług kie­runku gór naj­wznio­ślej­szych a nad brze­gami Oce­anu le­żą­cych, które i na­zwi­ska swe mają.

Nastąpił dzień wyjazdu, odprawione było nabożeństwo: ta­meczny ewan­geli­sta pobłogo­sła­wił mnie i zro­bił pa­miątkę srebrną z napi­sami i wielu krzyżami w tych wyrazach: "To­bie krzyżu kła­niamy się i zmar­twych­wsta­nia dru­giego oczku­jemy". Ten upomi­nek drogi do dziś dnia u siebie kon­serwuję. Ów ewange­lista ma­jąc pa­rafię swoją na pierw­szej sta­cji zmiany psów, gdzie mię­dzy Kamczada­łami wielu zamiesz­kiwało majt­ków i Sybe­ria­nów, a których przez kilka nie był wi­dział, przy tej eks­pedycji wybrał się z nami dla stwierdze­nia chrztów i ślu­bów.

Pierwszy raz jechałem takim ekwipażem. Było w ogóle lu­dzi do trzydzie­stu a wię­cej do sta psów. Cały ten ba­gaż naj­przód był pro­wadzony z góry nad brzegi mo­rza, ile że kolo­nia zaw­sze wysoko nad brze­giem mo­rza stoi. Za­przę­żono potem psy na rów­nych lo­dach, aby z miejsca nie po­plą­tały.

Krzyknęła razem cała świta najokropniejszym głosem i za­brząkali wszy­scy swo­imi oszto­łami, u któ­rych, jak wy­żej nad­mie­niono, znaj­duje się wiele koł­ków i dzwon­ków. Wnosić wtedy można, z jaką szybkością psy ru­szyły: zda­wało się, że od tak prędkiej jazdy po­wie­trze głowę zrywa i cały już czło­wiek został odu­rzony. Pę­dzą one z całej siły aż się zmor­dują, po­tem już biegną już powolniej. Sa­nie i psy idą po wierz­chu zlo­do­wa­ciałego śniegu, dla tego jest nie­zmier­nie lekko; po­pasu nie bywa tylko nocleg. Nim z miej­sca sa­mego ru­szą wprzódy przez dwa dni psy gło­dzą, a sta­nąw­szy na noclegu wy­bierają miejsca le­śne albo gdzie mo­rze wiele drzewa powyrzu­cało: tam dopiero psy wy­przężone zwi­nąwszy się w okręg zasy­piają, a w go­dzin dwie każdy a nich dostaje po jednej su­szo­nej rybce i tym po­kar­mem trwa całą porę.

Cała świta ma dość pracy, bo musi na każdym noclegu wielką w śnie­gach wyko­pywać jamę i się­gać aż do ziemi. Ko­pią ulice jakby do jakiego zrębu i niezmierne nakładają ognie. Wiatr tam nie do­cho­dzi, prócz mrozu wielkiego. Ja do mojej z futer ka­rety sypiać chodzi­łem; ubie­rając się du­belto­wie, zawsze cierpia­łem zimna naj­większe, bo by­łem chory.

Jak dzień nastaje, zaprzęgają psy i puszczamy się w dal­szą drogę. Szó­stego dnia zbli­żyli­śmy się do pierw­szej ko­lo­nii ale niw mogliśmy trafić, bo mieszka­nia w ziemi zupeł­nie śnie­giem za­wiało. Nie­które psy, co by­wały w tym miej­scu, po­kła­dły się i dalej iść nie chciały. Po­znały, że w tych miej­scach są miesz­kańce: po­spusz­czano psy, nie­które z nich za­częły szcze­kać i natych­miast odkryto kolonię, gdzie powy­chodzili Kam­czadale i my z ekwipa­żami zbliżyli­śmy się. Okno czyli luft okop­cony był dy­mem, któ­rędy po drabi­nie mu­sieli­śmy do lo­chów włazić. Ja, że by­łem chory i bar­dzo grubo ubrany, spusz­czono mnie na sznurach. Ko­biety wszystkie oku­rzały nas głow­niami z dy­mem, aby­śmy im za­razy lub ospy nie przy­wieźli. Usia­dłem koło ognia i za­cząłem gotować herbatę. Cu­kier lo­do­waty i ko­ciołek mie­dziany mia­łem przy­wią­zany do pasa, gdyżby to za­raz ukra­dli. Ude­rzony po­wie­trzem smro­dli­wym owego mieszka­nia, za­czą­łem cier­pieć wielkie nudno­ści, wo­łam więc ewangeli­stę, lecz go nie było, bo po­szedł po koryta­rzach witać mieszkań­ców pra­cu­ją­cych i ba­wią­cych przy lam­pach swo­ich. Po nie­jakim czasie wraca ewange­li­sta do ognia i za­czy­namy pić her­batę. Po­przyno­sili za nim wiele so­boli, grono­stajów i wy­por­ków jele­nich.

Mówi wtem do mnie ewangelista, że ja, mieszkając przez lat dwa w niż­szej Kam­czatce, nie wie­dzia­łem o ich skar­bach, które się tam znajdują. Jakoż rozwija korę brzozową i poka­zuje mi kilka grzybów suszo­nych po­wia­dając, że one są cu­downe, ro­sną na jednej tylko wynio­słej gó­rze bli­sko wulkanu.

Uważ Panie, rzecze Ewangelista, że te futra dostałem za grzyby i oni gotowi cały mają­tek od­dać gdy­bym ich po­sia­dał wię­cej. Te grzyby mają taką wła­sność, że kto ich zje, wi­dzi swoją przyszłość. Ponie­waż nie mo­głem sy­piać, ra­dzi mi więc, abym zjadł je­den. Wa­hałem się długo, lecz namy­śliw­szy się zja­dłem po­łowę, co mi naj­mil­szy sen sprawiło. Uj­rza­łem się na­gle w naj­przy­jem­niej­szych i najgu­stow­niej­szych ogro­dach, wśród roz­licz­nych kwiatów, mię­dzy ko­bietami ubra­nymi w białe suk­nie, i feto­wały mnie różnymi owo­cami i ja­go­dami i ty­siące in­nych przyjem­no­ści. Spałem dwie go­dziny więcej nad mój sen zwy­czajny.

Na drugą noc namawia mnie abym zjadł całego. Ja byłem już od­ważniej­szy, zja­dłem grzyb cały i w kilka mi­nut za­sną­łem. Obu­dzi­łem się w go­dzin kilka, niby po­słany z tam­tego świata, aby mnie ten ksiądz wy­spowia­dał. Mo­gła być pół­noc, gdy zbu­dziłem Ewan­geli­stę, który wziął stułę i mnie spo­wia­dał. W go­dzinę za­snąłem znowu i spałem aż do dwu­dziestu czte­rech go­dzin. Nie śmiem o mo­ich w tym śnie okropnych widzeniach nadmie­niać. Przez com prze­cho­dził i com wi­dział. Póź­niej przy­wiódł mnie ten grzyb do wiel­kiej niespo­kojno­ści i me­lan­cholii, bo temu wszystkiemu długo wie­rzyłem. Ostrze­ga­łem też mo­jego Ewan­geli­stę, co on złego robił, aby się po­pra­wił. Bo to wszystko widzia­łem i przy­szłość swoją: co mnie tym wię­cej czyniło nie­spokoj­nym a póź­niej nie­które z tych sen­nych ma­rzeń spraw­dziły się na ja­wie. Nad­mie­niam tylko, że od po­wzięcia ro­zumu czyli od lat pięciu lub sze­ściu, postę­powa­nie całego życia w dal­szych la­tach; wszystkie osoby ja­kie tylko zna­łem w ży­ciu i któ­rymi przyjaźń mnie łą­czyła; wszystkie za­bawy i czyn­no­ści z ko­lei, dzień po dniu, rok po roku, i przy­szłość na­stępną, wszystko to wi­dzia­łem przed sobą.

Po wypoczynku trzechdniowym pobłogosławił mnie Ewan­geli­sta i poże­gnał się ze mną. Zro­biw­szy za­pasy żyw­no­ści dla psów i ludzi, niektóre słabsze psy po­zamie­niawszy, wzięli­śmy dwóch nowych prze­wodników i puścili­śmy się w nową po­dróż.

Przez kilkanaście dni nie widzieliśmy żadnej kolonii. Po­trzeba było jechać bli­ski ziemi Czuk­czów, byli­śmy w naj­więk­szej oba­wie aby się z nimi nie spotkać, co nas później nie mi­nęło, po­nieważ oni zawsze napa­dają i roz­bi­jają nie cier­piąc Sy­be­ria­nów i Mo­skali.

Mieliśmy dla nich niektóre przygotowane prezenta w tytu­niu, szkieł­kach, i in­nych cac­kach: do tego jesz­cze mie­li­śmy tłu­ma­cza, który dobrze posia­dał ich język, a mimo naj­większego pośpie­chu w jeź­dzie, nie mogli­śmy ich unik­nąć. Do trzy­dzie­stu Czukczów ja­dących na jele­niach z polo­wania, nie­któ­rzy w czół­nach, bo taki mają zi­mowy ekwipaż, napa­dli na nas. Tłu­ma­czowi winni­śmy ocale­nie ży­cia. Ten demon­strował im na­przód; że wiozą człowieka z niewoli, który rów­nie jak i oni bił się za swoja ziemię; dziś go wraca i przy­zywa Car biały, o któ­rym proroki im opo­wiadają, że jest bar­dzo skrzy­dlaty i po kilka świa­tów unosi. Mieli z sobą wiele so­boli po­przewie­szanych z mię­sem, bo w si­dłach były ło­wione. Przy­skoczyli naj­pierw do mojej ki­bitki, zdarli kaptur fu­trzany i przypatrywali się twa­rzy, któ­rym ja zaraz przy­gotowane pre­zenta da­wa­łem. Byli z tego bar­dzo kon­tenci i wza­jemnie wrzucili do mo­jego po­wozu kilka­naście so­boli i trzy lisy na wpół czarne. Tak tedy nie­spo­dzie­wanie i szczęśliwie rozstali­śmy się z nimi, któ­rzy przed kilku laty dwie eks­pe­dycje po­słane roz­bili. Wszy­scy więc Kam­cza­dale i cała świta była mi wdzięczna za swe ocalenie, a naj­wię­cej tłuma­czowi, któ­remu zro­bi­liśmy składkę w tytuniu i in­nych cac­kach.

Na każdym miejscu nocleg odbywał się pod gołym nie­bem, gdzie w naj­tęż­sze mrozy wypa­dało zaw­sze śnieg ko­pać i do­bie­rać się do ziemi dla rozłoże­nia ognia, o czym wyżej nad­mieniłem, mó­wiąc, ja­kim spo­so­bem psy karmią i nocle­gują.

Przybyliśmy do kolonii czyli miasteczka od kilku set do­mów zwa­nego Iży­gińsk a za­miesz­ka­łego przez wielu Sy­be­ria­nów i Mo­skali.

Była tam komenda do kilkudziesiąt ludzi zbrojnych dla za­sło­nienia naro­dów przez napa­dami Czuk­czów. W tym to miej­scu spo­częli­śmy dni kil­kanaście, po­nieważ byłem słaby bez na­dziei ży­cia. Sła­bość moja po­więk­szyła się jesz­cze, gdy mnie z zimna do ciepłego domu wniesiono. Nie było dok­tora gdzieby się za­ra­dzić, tylko nieja­kiś stary, od­stawny żoł­nierz pu­ścił mi krew w ilości pół garnca i tym bardziej mnie osła­bił. Z owej krwi w go­dzinę zrobiła się czarna woda. Do­sta­łem naj­więk­szych potów, z oczu stru­mie­niami woda się lała; dła­wienia usta­wiczne i mi­lionowe kłucia na całym ciele. Po kil­ku­na­sto­dniowym wy­po­czynku mało mi się po­lepszyło; jed­no­stajne sympto­mata nie ustę­po­wały.

Na drugi miesiąc przybyliśmy do portu Ochocka, skądem się wprzódy am­barko­wał na okrę­cie. Byli­śmy na­pad­nieni od bu­rzy ziemnej, w której śnieg tak się kręci, że wśród dnia ciem­ność nocna na­staje. Gdyby nam przy­szło było stać kwa­drans na jed­nym miej­scu, zo­staliby­śmy nie­ochyb­nie zasy­pani z ca­łym ekwi­pa­żem; lecz my natych­miast ucie­kali­śmy pod skały lub do gę­stych borów, spie­sząc niekiedy psom na ratu­nek, aby nie pogi­nęły w śniegu; trwała ta burza blisko trzy dni. Za­brakło nam żyw­ności a jeszcze na dni kilka byli­śmy od Ochocka od­legli.

Dla oszczędzenia żywności dla psów, Kamczadale byli zmu­szeni zjadać psy same. Już nam przy­cho­dziło gi­nąć w tym miej­scu. Psy nie odbierając swej porcji zwyczajnej, na siłach usta­wały i mię­dzy sobą się gry­zły roz­ry­wając słab­sze. Żad­nego fu­tra, ręka­wic ani kaptura przed nimi poło­żyć nie można było, bo to wszystko z głodu pory­wały i zja­dały. Ja mia­łem co­kol­wiek jesz­cze żyw­no­ści, jako to: mięso od­goto­wane jelenie, tro­chę ryb wię­dłych i część małą okru­szyn su­cha­rów w wo­reczku skó­rza­nym, co mi ko­mendant udzielił na drogę. Mia­łem prócz tego her­batę i tro­chę wódki, a ten cały mój ma­ga­zyn idąc spać pod głowę kła­dłem, gdyżby mi to ukra­dziono.

Wypadało nam jeszcze przebywać miejsce z całego wo­jażu naj­okropniej­sze, przez górę bar­dzo wynio­słą, która Ro­sja­nie i Sybe­ria­nie nazywają Babuszka.

Właziliśmy na tę górę z niewypowiedzianą trudnością. Przez kilka­naście dni nie­raz sanie i psy w tył się co­fały. Spusz­czali­śmy się z jej wierzchołka mając u nóg niby łyżwy nabi­jane gwoź­dziami, po­dobne do szczo­tek. Za sie­dze­nie słu­żyły nam małe czó­łenka z rzemieni, a na ręku rękawice z gwoździami. Psy wy­przę­żone same się spusz­czały zla­tując kłęb­kiem tak poplą­tane, że się wstrzy­mać nie mo­gły. Ekwi­paże sta­czano, my zaś wszyscy zjeżdżali­śmy na owych czó­łen­kach. Niebez­pieczeń­stwo a ra­czej niepo­dobień­stwo było prze­prawić się przez tę górę, gdyby nie krzaki ce­drów wyglą­dają­cych z pod śniegu, za które­śmy się chwy­tali, straciw­szy równowagę nie­wątpliwa cze­kała nas zguba.

Spuściwszy się z owej straszliwej góry spotkaliśmy Tun­guzów z wielką trzodą je­leni, u któ­rych zna­leźli­śmy pod do­stat­kiem wszelkiej żywności dla siebie i psów. Tungu­zowie byli nam wielce ra­dzi; zabili mło­dego je­le­nia, któ­rego ję­zyk sam go­towa­łem i był bardzo smaczny. Tu wszystkie na­rody na każ­dym we­selu i bie­sia­dach nim traktują i bez niego obejść się nie mogą.

Nazajutrz przybyliśmy do portu Ochocka, skąd dawniej wypły­nąłem, udając się do niż­szej Kam­czatki.

ROZDZIAŁ 15:   PRZYBYCIE LĄDEM DO OCHOCKA

Znalazłem w tym miejscu tegoż samego komendanta kniazia My­szyń­skiego, Je­gora Pie­tro­wi­cza, naj­gor­szego ty­rana, z któ­rym od­bywałem po­dróż na wierzcho­wych ko­niach z Ja­kucka do Ochocka.

Bawiłem w tym porcie dwa miesiące, dopóki nie przyszła ka­rawana z Ja­kucka z różnymi re­kwi­zy­tami do okrę­tów, po­dług zwy­czaju. Ko­nie były najęte przez kup­ców Irkuc­kich, któ­rym dałem kilka soboli i dwa lisy bure; za co mnie do­sta­wili na po­wrót do Jakucka.

Miałem bardzo wiele petryfikacji różnych, jedne darowane na pa­miątkę od ta­mecznych ofi­cjali­stów, dru­gie mo­jego wła­snego zbiera­nia. Miałem też suknie naj­dziwniejsze, w któ­rych Sybille od­prawują swoje ofiary; ko­szule z kiszek ryb mor­skich, suk­nie z kory, pta­ków mor­skich i ka­mienne ze śludy, wszystko to ko­men­dant w Ochocku odebrał. Nie­które szczątki po­zostałe tych ubio­rów, jedne złoży­łem w świątyni Sy­billi w Puła­wach, dru­gie w Po­rycku w ko­lek­cji Ta­deusz Czac­kiego.

Nim wyjechałem z Ochocka byłem najbardziej chory. Uformo­wał mi się nie wie­dzieć z czego, guz ni­żej piersi więk­szy od doj­rza­łego jabłka. Ten guz sprawował mi naj­większe nudy i dławie­nia. Dok­tora tam nie było żad­nego, któ­ryby mógł rato­wać, ale mój gospo­darz do­ra­dził mi udać się do tun­guzkich Szamanek, które więk­szą moc mają ro­bienia cudów niż kam­czac­kie.

W takiej tedy nieszczęśliwej sytuacji postradawszy zmysły, zupełnie od­dałem się ich le­cze­niu. Naj­przód spro­wa­dza on dwie Sy­bille, aby mnie widziały i za­decydo­wały o mojej choro­bie. Przyszły więc dwie naj­szka­rad­niej­sze baby w swoich dziw­nych ubio­rach; oglą­dały mnie, doty­kały się guza i od­ska­kiwały powia­dając, że kamcza­dal­skie Sybille przez za­zdrość na­słały na mnie swo­jego dia­bła i kość do morza wrzu­ciły: trudno bę­dzie go wy­pę­dzić, ale my go wy­pę­dzimy. Gospodarz na­ucza mnie , aby na to wszystko zezwo­lić, co one ze­chcą ro­bić. Ka­zał jednak za­płacić im wprzódy i sam został nagro­dzony.

Gospodarz był to Syberianin, w garnizonie Ochockim od­stawny majtek. Usłu­cha­łem jego rady we wszyst­kim. Naj­przód Sy­bille przy­niosły z sobą suche cedrowe drewka i dużą ka­mienna płytę, na któ­rej rozłożyły ogień a mnie ka­zały usiąść nie­zbyt wy­soko i nie lękać się niczego. Potem zaczy­nają swoim ję­zykiem coś do ognia ga­dać, jedna z nich za­czyna peł­znąć do mnie z ry­czeniem głosu niedźwie­dziego i zbliżyw­szy się na krok, rzuca się na mnie szar­piąc zę­bami wszystkie suk­nie aż do samego ciała, gdzie guz był uformo­wany. Zaraz potem upada na wznak, zo­staje jakby w kon­wul­sjach i do roz­palo­nego ognia toczy się. Go­spodarz w tym mo­mencie ostrzega, abym pa­trzał na jej gębę. Ja­koż po­strzegam, że ma kręcą­cego się w zębach du­żego czarnego ro­baka, i powiada mi go­spo­darz: wi­dzisz panie, że do­była diabła. Druga jej to­wa­rzyszka wy­rwała z gęby i na stos rzu­ciła, poczym za­częły nie­zmier­nie cieszyć się i ska­kać, że otrzymały zwycię­stwo.

Wziąwszy swą zapłatę odeszły. Gdy mnie odurzali owem ku­glar­stwem, zda­wało mi się przez ima­gina­cję, że czuję ja­kieś ulżenie, lecz nazajutrz wróciłem do daw­nego stanu. Uda­liśmy się w dalszą podróż do Ja­kucka z powraca­ją­cym trans­por­tem: popasy i noc­legi odby­waliśmy sposo­bem pierw­szej drogi.

Droga nie była mylna, bo końskimi kopytami usłana; gdyż od cza­sów niepa­mięt­nych ka­ra­wana tędy prze­cho­dząc, usta­wicz­nie wiele koni utraca pod cię­żarem i od samychże niedź­wie­dzi.

Stanęliśmy w Jakucku, skąd niedługo do Irkucka ruszy­łem. Prowa­dza do tego miasta dwie drogi. Kupcy z więk­szymi cię­żary różnych futer i zdoby­czy, płyną rzeką Leną na­przeciw wody i zaledwie na dzień mil cztery ujść mogą; tak nie­zmier­nie jest by­stra.

Inna droga po nad brzegami rzeki jest poczta konna.

Kilka dni jechałem wodą, ale znudziwszy się do ostatka i bę­dąc osła­biony, wzią­łem pocztę konną. Mia­łem wszel­kie wy­gody po sta­cjach, gdzie posłani na zsyłkę koloniści byli osa­dzeni. Żyją oni ry­bami, sieją też ja­rzyny i ogrod­niny, biją zwie­rza i tym opła­cają po­datek skarbowy. Za brze­gami Leny żad­nych nie ma osad, tylko kra­ina bez­ludna i dzika, gdzie same naj­wynio­ślej­sze skały i prze­pa­ści, niskimi bo­rami poza­ra­stałe. Tu jed­nak natura jest dziwnie piękna. Ja­dąc albo­wiem nad brzegami Leny, wi­dać formu­jące się z wynio­słych brzegów ka­mien­nych różne pi­ra­midy jakby mia­sta ja­kie, któ­rych sytu­acja co ćwierć mili się zmienia. Ty­siączne kaskady z gór spadają do rzeki; kamienie świecą się ponad brze­gami Leny. W prze­jeździe moim do Kam­czatki nie były mi te ko­lo­nie i narody zna­jome, ponie­waż rzeką by­łem wie­ziony.

Na każdej stacji koloniści byli gościnni, nie wymagali za­płaty za żywność i za inne usługi. Opusz­cza­jąc ja­kie miej­sce mia­łem zaw­sze konwój i każdy mi zaw­sze opo­wiadał o swoich awanturach. Znala­złem bar­dzo wielu nie­win­nych, po­dług ich opowia­dania. Było między nimi różnego stanu lu­dzi.

O trzysta wiorst od Irkucka spotkałem dzikie ludy, których zo­wią: Brackie na­rody i te mnie do­sta­wiły końmi w powo­zach do Ir­kucka.

Te narody są liczne, maja wiele koni i bydła; z całym swoim tabo­rem wy­noszą się na zimę do la­sów i tam prze­miesz­kują. Na lato zaś dla paszy bydła wra­cają na płasz­czyzny koło Ir­kucka le­żące.

Cały ten naród na jednym prawie rozkłada się miejscu i do dwóch mil zajmuje ziemi. Robią do­cze­sne z ziemi le­pianki, co z da­leka wygląda jak najogrom­niejsze miasto. Nad każdym niemal miesz­ka­niem są po­wy­wie­szane skóry jele­nie na bar­dzo dłu­gich żer­dziach, co zna­czy ofiarę dla Bo­gów. Ubiory tych lu­dów są dzi­waczne, ze skór i jele­nich i końskich. Fi­zjo­nomie naj­straszniej­sze, twarze oliw­ko­wate i szero­kie; re­ligia po­gań­ska; sza­manki czyli sy­bille i u nich są w mo­dzie. Roli nie upra­wiają, chociaż zie­mia jest żyzna w oko­li­cach Ir­kucka. Żyją mię­sem, mle­kiem koni i by­dląt. Opłacają poda­tek czę­ścią w pie­nią­dzach, czę­ścią w fu­trach, które za sprzedaż koni i by­dła do­stają.

ROZDZIAŁ 16:   POWRÓT DO IRKUCKA

Gdym wjeżdżał do Irkucka na rogatkach wzięto mój pasz­port i ka­zano cze­kać: a że by­łem w ubio­rze Kam­czac­kim lud za­czął się gromadzić, dla przy­patrzenia się temu ubio­rowi. W go­dzinę ko­men­dant przyjechał, za­brał mnie z sobą i od­wiózł do wy­znaczonej kwa­tery sto­sow­nie do rangi.

Chciał, abym się zaraz udał do Jenerał-Gubernatora; od­pro­siłem się atoli, że strasznie zdro­żony i chory je­stem a nie mam się w czym prezentować, prócz tego dzikiego stroju. Zaba­wiw­szy komen­dant kilka mi­nut zo­stawił mnie na kwa­te­rze i sam odje­chał.

Był to dom kupca, który postrzegłszy u mnie sobole, gro­no­staje i inne fu­tra, na­tychmiast ka­zał przy­nieść sukna sza­racz­ko­wego, które jest tam niezmier­nie dro­gie, przy tym bieli­zny i inne rzeczy do ubra­nia się.

Trzeciego dnia już cokolwiek wypocząłem i po europejsku by­łem ubrany, a starą garde­robę ka­za­łem wy­nieść na dach do prze­susze­nia, co spro­wadzało tłumy cie­kawego ludu. Tegoż dnia ko­men­dant przyje­chał i za­wiózł mnie do Jene­rał-Guber­na­tora, do­kąd dojeż­dżając spo­strze­głem ogromny dom drew­niany i do dwóch set lu­dzi wartę. W sa­mym Ir­kucku trzy pułki utrzy­mują oprócz jazdy, po­nie­waż oko­lice pełne są roz­maitej hordy. Gra­nica Chiń­ska jest w po­bliżu, a prócz tego wiele nie­wol­ników z róż­nych naro­dów i róż­nego stanu od dawna tam za­miesz­kało. Mia­sto jest bardzo roz­rzu­cone: domów li­czą do czterech ty­sięcy, z tych kilka­dzie­siąt mu­ro­wa­nych i kilka cer­kwi ar­chi­tek­turą chińska, ta­tar­ską i ruską za­budo­wa­nych.

Komendant wprowadził mnie na salę obszerną, gdzie po­strzegłem kilku orde­ro­wych je­ne­rałów sto­ją­cych nie­śmiało i po­kor­nie, gdyż potrzeba wie­dzieć, że ta­meczny Jenerał-Guber­nator ma jus gla­dii.

Gdy mu doniesiono o moim przybyciu, wyszedł do mnie, a wziąw­szy za rękę po­prowa­dził do swo­jego ga­bi­netu, po­sa­dził koło siebie i zaczął pre­zentować mnie, przybyłemu w tym dniu z Pe­ters­burga od Pawła Jene­ra­łowi Su­mo­wowi, który był przy­słany do prze­glądu ta­mecznych wojsk, i tenże jenerał przed moim wy­jaz­dem wiele rze­czy dla mnie po­chlebnych na­ga­dał.

Zaczyna do mnie jenerał Sumów mówić, że się zna ze mną tylko przez huk broni i dym pro­chowy. Wtem Je­ne­rał-Gu­ber­na­tor bierze mnie za rękę powia­da­jąc: sły­szałem, że byłeś do­brze położony u Ko­ściuszki; tym bli­żej proszę koło mnie sie­dzieć, ja ta­kich ludzi ko­cham, którzy gorliwi dla swo­jej oj­czy­zny. Dodał jesz­cze te słowa: ja kraj polski i wielu bar­dzo Pola­ków znam, bom lat kilka w Pol­sce konsy­stował po róż­nych prowin­cjach. Mówił zaś bardzo do­brze języ­kiem polskim. Był to czło­wiek bar­dzo uczciwy, sprawie­dliwy i mo­ralny, co mu cała po­wszech­ność przy­znawała. Był on ro­dem Ha­no­wer­czyk, na­zywał się Krzysztof An­dre­je­wicz Tre­iden.

Pomimo wielkiej surowości Pawła, on do tysiąca nieszczę­śli­wych utrzy­mywał w Ir­kucku, któ­rzy po­dług ukazu po­winni być na­tych­miast rozwie­zieni po róż­nych miej­scach: jedni na osady, drudzy do kopalń, inni do za­mknię­cia po cytade­lach. Pod­czas mo­jej bytności w Ir­kucku, wielki był na­pływ lud­ności dla przyby­łych z Rosji osób, jako to żony z mę­żami, dzieci za ro­dzicami, przy­ja­ciele i słu­dzy. Oni tu wszy­scy zmie­rzali wie­dząc, że to miej­sce jest por­tem dla nie­szczę­śli­wych wy­gnań­ców przez Pawła Pierw­szego.

Jenerał Sumów, przybyły z Petersburga, wziął mnie z sobą pew­nego wie­czora i zawiózł do Ko­men­danta na ko­la­cję. Był to dzień imienin żony jego, która nale­żała do dworu Im­perato­ro­wej, a on sam z gwardii: oboje lu­dzie bar­dzo mo­ralni.

Przybywszy do jego domu, zastałem stół ubrany na osób kil­kadzie­siąt, drze­wami chiń­skimi ozdo­biony. De­ser z róż­nych ba­ka­liów i fruktów chiń­skich. Kolacja była od samych galaret, zwie­rzyny, ryb najprzed­niej­szych i lo­dów.

Zasiadali ten stół sami nieszczęśliwi: różnych rang osoby, ko­biet bardzo wiele pięknych i dys­tyn­go­wa­nych, lecz w po­staci naj­smut­niejszej, które za mężami po­przyjeżdżały.

W tym mieście bawiłem dni kilkanaście, gdzie trzeciego dnia po przyby­ciu, oddał mi wi­zytę gu­ber­ski ka­zna­czej do­po­mi­na­jąc się o zwrot rocznej pensji niewolni­czej. Miał bo­wiem roz­kaz wy­pła­cić z góry na lat dwa ja­dą­cemu w prze­zna­czenie moje, po­nieważ tam dalej żadne pie­niądze nie kur­sują, za co na­ku­po­wano dla mnie su­cha­rów, krup, tytu­niu etc. a co wszystko gdy się okręt rozbijał w ni­wecz po­szło, prócz jednego tytu­niu, któ­remu nic nie szko­dziło. Po­wiada mi więc, że od mo­mentu uwol­nienia mo­jego zakoń­czyła się gaża: nie­szczę­ściem moim, że w rok dopiero do­szła wia­do­mość uwol­nie­nia, a pie­niądze skar­bowe za rok po­trzeba wró­cić. Rzekłem mu na to: W.Pan wi­dzisz, że żad­nego nie mam spo­sobu ani tego opłacić ani za co do kraju do­stać się. Po tej wizycie od­je­chał, za­czynam być nie­spokoj­nym i rozpa­czać; w której to naj­smut­niej­szej roz­wa­dze przy­cho­dzi So­wiet­nik, który był kapita­nem spraw­nym w Ja­kucku, w czasie gdym był wie­ziony do Kam­czatki. Ów So­wietnik kilka razy mnie za­praszał do domu swo­jego, gdzie z komen­dantem by­wa­łem. Czło­wiek bar­dzo uczciwy i bo­gaty w fu­tra, na­zwi­skiem Anton Scie­pano­wicz Hor­nowski, z krajów Pol­skich daw­niej zabra­nych, i ten dał mi spo­sób do­sta­nia się do swojej oj­czy­zny.

Najprzód zapłaci pretensję Kaznaczejowi, za to żem rok dłużej sie­dział w niż­szej Kam­czatce po wy­szłym uka­zie; za cztery ty­siące wiorst do Tobol­ska na cztery ko­nie dał mi fu­tro, część pieniędzy i za­pasy do ży­cia, co to wszystko uczy­niło ru­bli asy­gna­cyjnych pięć­set. Tenże so­wietnik Hornow­ski kazał dać kartę na te pie­nią­dze wexlową ku­piecką i ode­słał ją do Pe­ters­burga bratu swojemu, puł­kowni­kowi od­stawnemu tam miesz­kają­cemu.

Gdy w lat sześć po przybyciu do kraju byłem w Peters­burgu dla od­zyska­nia ma­jątku spa­dają­cego na mnie, tenże pod­puł­kownik przy­chodzi do mnie z po­licją, składa wexel i każe pła­cić sobie alte­rum tan­tum; gdyż prawo wexlowe w pięć lat za nie­opłacenie po­zwala tyle zyskiwać. Wtedy to by­łem naj­bar­dziej zaam­baraso­wany, nie mając spo­sobno­ści wy­pła­ce­nia owego długu. Na szczęcie moje zna­lazł się przyja­ciel, który za mnie za­płacił, pułkownik były wojsk Pol­skich Ta­de­usz Widzki. Tenże dał mi więcej dowo­dów swojej przy­jaźni w inte­re­sach moich, i nie mogę zamil­czeć przez wdzięcz­ność.

ROZDZIAŁ 17:   POWRÓT DO TOBOLSKA

Mając tedy zapłacone konie i inne zapasy, pożegnawszy się z nie­którymi oso­bami, ru­szy­łem w dal­szą po­dróż do To­bol­ska. Je­den z tamecznych oby­wateli dał człowieka, abym go za­wiózł do miasta Mo­skwy. Z któ­rym mia­łem wielki am­ba­ras i nie­szczęście. Był to pi­jak w naj­wyższym stop­niu, na kilku sta­cjach na­ma­wiał zwosz­czyka, aby mnie mogli za­bić. Ja bę­dąc ostrzeżony a nie mając in­nego spo­sobu pozby­cia się tego hultaja, na jednej stacji upoiw­szy go wódką, gdy za­snął porzu­ci­łem go i już byłem sam je­den bez sługi aż do To­bolska. Rzadko gdzie na sta­cjach noco­wa­łem, bo gdy do cie­płego domu z zimna wsze­dłem, spa­zmy moje powięk­szały się. Mia­łem dość dużą swoją własną ki­bitkę, dwa wory wy­pchane mchem i koł­dry ciepłe jelenie.

Do trzech tysięcy wiorst od Irkucka do Tobolska trzeba iść samymi lasami bło­tami. Mo­sty są wciąż kła­dzione z drzewa krą­głego; trzęsło nie do wy­trzy­mania. Później wy­jecha­łem na wielką płaszczy­znę, co zo­wią Bara­biń­skim ste­pem. Po­zy­cja i wi­doki są nie­po­równanej pięk­ności; ziemia bar­dzo ży­zna, cał­kiem pra­wie okryte trawą czer­woną i solą białą, która wystę­puje z ziemi. Ko­lonie rzadkie, ale bar­dzo bo­gate, z ludzi na zsyłkę po­sła­nych i tam roz­mno­żonych; je­ziora niezli­czone i rzeki bar­dzo rybne; wkoło je­zior to­pole jak gdyby ręką ludzką zasa­dzone; kwia­tów i traw bar­dzo wiele pach­ną­cych. Je­ziora te są na­peł­nione róż­nego ga­tunku ptac­twem: najwię­cej jed­nak znaj­duje się pe­wien rodzaj z wiel­kości po­do­bien do na­szych ła­będzi: są to ptaki czarne, pstre z du­żymi gar­dłami. Pły­wają w jednej linii nie­zmier­nymi sta­dami, a po­cze­piaw­szy swe nogi, pę­dzą ryby do brzegu, po­czym bijąc skrzy­dłami i wrzesz­cząc, wypę­dzone ryby poły­kają. Cza­jek białych także mnóstwo, że przela­tu­jąc z dnia noc robią. Ich skrzydła są osobliwej wiel­ko­ści: zo­wią te czajki siedmio­sąż­niowe, ale ja nie znalazłem nad dwa sążnie dłu­gości.

Na tej pozycji widać wzgórki bardzo wyniosłe, drzewami od natury przy­ozdo­bione. Gdzie­nieg­dzie są groby, w któ­rych zna­chodzą wiel­kie kawały kości sło­niowej; po­sągi ro­bione na po­do­bieństwo czło­wieka i wiele bar­dzo wojen­nego róż­nego żela­stwa, ale nikt nie wie z ta­mecznych o żadnej tra­dycji.

Przybyłem do Tobolska, gdzie mnie u rogatek zatrzymano, wzięto pasz­port i wpół go­dziny po­dług mej rangi wy­zna­czono kwa­terę. Dałem dwa piętaki żoł­nie­rzowi od policji, aby mi wy­zna­czył kwa­terę pry­watna kapral­ską, gdyż zupeł­nie w mojej cho­robie i więzie­niu od­wykłem od tu­multu lu­dzi. Był to dom szewca, na dole sam miesz­kał, a na górze bar­dzo po­rządny pokój cały w ob­ra­zach i przed ob­razem Matki Boskiej dzień i noc pa­liła się lampa. Gdy wszedłem z zimna do domu cie­płego, do­sta­łem nad­zwy­czajnych spa­zmów od­chodząc od przy­tomno­ści. W tym pomiesz­cze­niu przycho­dzi mi na myśl, że tu dobrze umierać: wo­łam więc gospo­da­rza, daję mu pięć rubli asygna­cyj­nych, kładę się w oczach jego na wznak, zło­ży­łem ręce po­wiada­jąc: bie­gaj po Po­pów, gdyż ja konam.

Gospodarz przestraszony i niezbyt rozumny, oznajmił Po­pom, że ma w domu niebosz­czyka. W pół go­dziny przy­szło trzech Po­pów z asystencją, w kapach, z trybularzem i Ewangelią. Tymcza­sem, nim Popi nadeszli, spazmy się umniej­szyły, lecz po­zosta­łem w mojej pozycji. Wchodząc do kwa­tery, za­częli śpie­wać, pytając się gdzie jest nie­bosz­czyk? Usły­szaw­szy to, wstaje i mó­wię, że ja je­stem. Prosi­łem ich, aby mi prześpiewali Ewan­gelię, poczym za­czą­łem płakać i polep­szyło mi się. Po­często­wałem Popów her­batą z ara­kiem i ode­szli.

Znajdowało się w tym mieście kilku Polaków posłanych przez Pawła: Kon­drato­wicz, Gra­bow­ski, Paż­dzier­ski z Li­twy i kilku z Wo­łynia. Odwie­dzili mnie, bo im było wolno wszędzie chodzić, byleby na noc do swo­ich miejsc wra­cali. Był wów­czas Gu­ber­nato­rem Ko­szelow; człowiek oso­bliw­szej do­broci i moral­no­ści. Co dzień przez kilka dni bywa­łem na obia­dach u niego, poży­czył mi rubli asy­gna­cyj­nych 300, bo już nie mia­łem żad­nego za­pasu, a które za przy­byciem do oj­czy­zny z naj­większą wdzięczno­ścią ode­sła­łem. Po­że­gnaw­szy mo­ich roda­ków i do­stawszy od nich kozac­kiego chłopca, z którego miałem wielką pomoc w dro­dze, i który przez ośm lat mi służył, udałem się w dal­szą podróż.

 

Opisanie Tobolska:

Miasto w którem liczą do czterech tysięcy domów, kilka cerkwi mu­rowa­nych i za­mek opa­sany wa­łami na wy­nio­słem miej­scu, ale to wszystko ru­dera, znisz­czone przez Puha­czowa. Rządcą jest Gu­bernator i wszel­kie magi­stra­tury, ja­kie są w Ro­sji, tu znajdują się. Biskup na czele Du­cho­wień­stwa; kupców bar­dzo wiele, lecz to­wary or­dyna­ryjne któ­rymi han­dlują: my­dło, żela­stwa, różne ga­lanteryje, płó­cienka, łoje i ubiory dla ta­mecz­nych róż­nych miesz­kań­ców. Naj­wię­cej prze­bywa tam naro­dów ta­tarskich, Mo­skali i wielu po­osadza­nych na zsyłkę.

Wszystkie ulice mają mosty, a domy drewniane stoją na bar­dzo wy­sokich pa­lach, dla tego, że dwie rzeki ogromne To­boła i Ir­tysz koło samego mia­sta płyną. Za wezbraniem wody wszystkie ulice za­le­wają, i domy naj­bliż­sze zno­szą. W okoli­cach To­bol­ska za­mieszkały na­rody różnych Ta­ta­rów, któ­rzy uprawiają zie­mię, żyta mało sieją, najwię­cej ja­rzyny. Frukta tu żadne nie ro­dzą się dla zimna wiel­kiego. W tym mie­ście mieszka także wiele osób dystyn­gowa­nych z fami­liami, któ­rzy wy­gnani są raz na zaw­sze. Nie zo­stają atoli pod żadną strażą: niektó­rzy są obróceni do robót, inni zaś sie­dzą za­mknięci pod se­kretem, o któ­rych tylko wie Guber­nator i ko­mendant.

Ci tedy są najnieszczęśliwsi, bo nie widzą światłą dzien­nego, ani towa­rzystwa lu­dzi. Im da­lej w głąb Sy­be­rii, tym więk­sza sub­or­dyna­cja i kary dla występ­ców. Ko­mendanci tam są boż­kami, bo w ich ręku ży­cie bez dal­sze ape­la­cji. Oby­wa­teli zaś żad­nych nie ma, tylko sama horda, ciemni Mo­skale i niewol­nicy.

Przez wiele bardzo koloni jechałem do Kazania: zalud­nione są nie­wolni­kami po­słanymi na zsyłkę. Do­tąd jesz­cze zo­stają ślady Puha­czewa; na każdym al­bo­wiem miejscu widać stosy armat żela­znych i róż­nego rynsz­tunku wo­jen­nego. Wszy­stek lud ta­meczny był za nim. Gdyby się był po­trafił dostać do Mo­skwy, Pań­stwo Ro­syjskie byłoby za­chwiane; ale zdra­dzony w końcu od swoich fa­wo­ry­tów, zo­stał wy­dany Jene­rałowi Michel­so­nowi. Wiele on bar­dzo szlachty i Pa­nów okrutną śmier­cią pomordo­wał. Prze­szło trzykroć sto ty­sięcy miał ze sobą róż­nego tłumu, i to za nim jak obłok su­nęło się, a mia­sta i zamki podda­wały się wno­sząc mu wszystkie skarby. Księża z mon­stran­cjami wszę­dzie go wi­tali, przy­znając go za Piotra II, cho­ciaż był tylko Koza­kiem.

Blisko Kazanu znajdują się fabryki miedziane i żelazne, z któ­rych naczy­nia najwy­bor­niej­sze że­lazo naj­lep­sze po ca­łej Ro­sji roz­chodzi się.

Najznaczniejsza kolonia ponad rzeką Wołgą jest Wasilow Ostrow, któ­rędy prze­jeżdża­łem i dwa dni ba­wi­łem. Składa się ona z kilku set domów bardzo porząd­nych. Miesz­kańcy ta­meczni są dość bo­gaci. Kolo­nia ta nale­żała do Carewi­cza Gruzi­nów, który sam w tym miej­scu miesz­kał, mając naj­pysz­niej­sze pałace i naj­gu­stow­niej­sze ogrody. Było to niegdyś pań­stwo od­dzielne, ale Moskwa je podbiła i familię znaczną wytę­piła.

Ten ostatni szczątek siedzi w domu; nie był w służbie woj­sko­wej, bo tro­chę ułomny. Żyje pra­wie po kró­lew­sku, lu­dzi trzyma mnóstwo koło siebie i pod­dani jego bardzo są szczę­śliwi.

Gdy nocowałem w tej koloni, nazajutrz przyszedł Marsza­łek dworu pro­sząc mnie na obiad. Po­sze­dłem w po­rze zwy­czaj­nej, gdzie za­stałem go­spodarza bardzo grzecz­nego i uprzej­mego dla mnie; ko­biet bar­dzo wiele pięk­nych i w naj­pierw­szym gu­ście ubra­nych; stół bar­dzo pyszny w de­kora­cjach; fruktów naj­przed­niej­szych mnó­stwo; wina naj­wybor­niejsze i co tylko w najpierw­szym domu znaleźć się może. Przepędzi­łem u niego pra­wie dzień cały opo­wiada­jąc mu o moim wo­jażu i mapę moją pre­zen­towa­łem, o którą pro­sił aby u niego dla przepa­trzenia została do dnia następ­nego. Po­że­gnaw­szy się z nim, od­sze­dłem. Na­zajutrz ode­słał mi mapę i przysłał wielką krabę różnych żyw­no­ści i wina. Tak za­opatrzony, ru­szy­łem w dal­szą po­dróż do Mo­skwy. Książe ten Gru­zinów na przejazd Pawła ka­zał zro­bić most kosz­towny na dwie mile, któ­rym Pa­weł nie chciał je­chać nie bę­dąc kontent z osoby.

ROZDZIAŁ 18:   POWRÓT DO OJCZYZNY

Dzień i noc jadąc sankami stanąłem w Moskwie. Na ostat­niej stacji spy­tawszy się zwosz­czyka do ja­kich oni do­mów za­wożą pierwszych pasaże­rów, zain­formo­wał mnie, że dwa domy są naj­pierw­sze w Mo­skwie: jeden hotel Stambul­ski, drugi Fran­cu­ski. Kazałem mu prosto jechać do Francu­skiego. Wszedł­szy na ku­rytarze aparta­men­tów, wpa­dłem w oczy sa­mejże go­spo­dyni, wię­cej dla moich ubio­rów ja­kie miałem na sobie. Pro­si­łem jej o pokój jeden, który mi na­tych­miast wy­zna­czyła, ciepły i bar­dzo po­rządny, powiada­jąc, że to kosz­to­wać będzie ze sto­łem, pora jedna, rubli pięć asygnacyj­nych. Nie zosta­wało u mnie ca­łego za­pasu nad pięt­na­ście rubli asygna­cyj­nych, my­śla­łem zaw­sze, że w ta­kim wielkim mieście znajdę ko­goś co mi po­ży­czy.

Gospodyni wzięła ode mnie paszport i wypytywała się o mojej histo­rii, co też w krótkości opo­wie­dzia­łem. Na­za­jutrz od­wie­dziła mnie znowu z ostrzeże­niem, abym się chronił wszel­kiej kon­wersa­cji z kim­kolwiek, co by do mnie przy­szedł a szcze­gólniej, abym się wy­strzegał Polaków, co nie­zmier­nie duszę moją prze­ra­ziło.

Kiedym widział tak poczciwą Francuzkę, zwierzyłem się, że jestem bez za­pasu żadnego pienię­dzy: od­po­wiada mi na to; że do­póki za­bawię nic mnie kosztować nie będzie, i daje mi sto rubli asygna­cyj­nych. Dzię­kuję jej uprzej­mie, a chcąc wie­dzieć o do­broczyńcy i komu mam być wdzięcz­nym pytam o jej imię, lecz od­po­wie­działa, że tego wie­dzieć nie mogę.

Na trzeci dzień kazano mi stawić się stawić do policji, gdzie prezy­dował Jene­rał Kawe­ryn. Ten wziąw­szy mnie w swój po­jazd zawiózł do Jenerała-Guber­natora Xięcia Sołty­kowa, z pod któ­rego ja ko­mendy wy­sze­dłem z Ukra­iny z bry­gadą. Mó­wił do mnie po pol­sku z naj­większą grzeczno­ścią. Czynił mi też wy­mówki przed wszyst­kimi tam bę­dą­cymi jenera­łami, że on za mnie bardzo był prze­śla­dowany od Kata­rzyny II, iż do­puścił woj­skom pol­skim zro­bić za­mie­sza­nie i prze­bić się przez całą ich armię: bo za moim przy­kładem wy­szły jesz­cze dwie bry­gady, Łaźniń­skiego przez Dniepr i Wo­łoszczyznę, Wyż­kow­skiego tą drogą któ­rędy ja sze­dłem, i pułk konny lekkiej ka­wale­rii.

Książę Sołtykow prosił mnie na obiad i pozwolił dni kilka w Moskwie za­bawić.

Po upływie tego czasu pożegnałem zacną i szanowną Fran­cuzkę i przedsię­wzią­łem dal­szą mą po­dróż do kraju. Wi­dzia­łem też w Mo­skwie jenerała na­szego Nie­siołow­skiego, który był po­słany przez Pawła, będąc oskarżonym od Mo­skalów za zbytni zapał do swojej ojczyzny.

Miejsca znaczniejsze mi pokazano, miasta samego nie opi­suję, gdyż wszyst­kim jest pra­wie naj­le­piej znane.

Skąd przez Ruś, Mińsk przybyłem do Wilna i zajechałem pro­sto do domu pocz­towego. Go­spo­darz po­znaw­szy mnie, skrył za pa­rawan ostrzegając, że ludzie się będą skupiać, ponie­waż byłem w sukni kam­czackiej zi­mo­wej, bo innego fu­tra nie mia­łem.

Bawiłem w Wilnie dwa miesiące, aż nadszedł rozkaz Pawła I, żeby wszyst­kich cu­dzo­ziem­ców z kraju wy­pę­dzić. Było to po­wie­dziane do fran­cuskich emigran­tów, i księży tra­pistów. Ja, żem się po­dał w pasz­por­cie jako miesz­ka­niec Gali­cji, by­łem równie wzięty za cudzo­ziemca i z kon­wojem ode­słany na Wo­łyń do Uści­ługa nad rzeką Bu­giem do kor­donu, gdzie wów­czas stał z woj­skiem Jenerał Gu­berna­tor Podol­ski Gu­do­wicz. Ten mnie zatrzy­mał mó­wiąc, że tak złośli­wych ludzi nie wy­pusz­czają za gra­nicę: musi to być omyłka, więc uczy­nię ra­port do Monar­chy, czy mo­żesz z kraju wyje­chać; pro­si­łem go, aby moją prośbę do Monar­chy przyłą­czył, na co chęt­nie zezwolił a mnie kazał miesz­kać w mieście Dub­nie za in­spek­cją niż­szego sądu, abym się nigdzie nie odda­lał do­póki nie na­dejdzie re­zo­lu­cja z Peters­burga.

W tym czasie przybywszy do tegoż miasta Tadeusz Czacki starosta No­wo­grodzki, zarę­czyw­szy Sąd niż­szy wziął mnie do sie­bie. Dom ten zacny i po­ważny, w któ­rym znala­złem wiele osób po­waż­nych i uczo­nych. Sama z Dem­biń­skich Czacka naj­mo­ral­niejsza i najpięk­niejsza osoba, a przy tym dobra Po­lka. To miejsce było mi ra­jem, bo tak ser­decznie i czule by­łem przyjmo­wany, że nigdy o nich bez wdzięczności wspominać nie mogę.

Wyrobił dla mnie Tadeusz Czacki w komisji Warszawskiej od trzech dwo­rów wy­znaczo­nej do ob­li­kwi­do­wa­nia dłu­gów kró­lew­skich, za rangę bry­gadjera po­dług re­konesansu za­płatę. By­łem mu najwdzięczniej­szy za jego sta­ranie, ale pie­nię­dzy brać nie odważy­łem się za sto­pień krwią i za­słu­gami nabyty, cho­ciaż nie mia­łem żad­nego funduszu do utrzy­ma­nia mojej exy­stencji, cze­kając po­wrotu oj­czyzny. Pragnąłem poka­zać przez to ro­da­kom moim, że nie­szczę­ście i ubó­stwo nie po­winno odmie­niać spo­sobu myślenia, zwłaszcza, że wi­dzia­łem wielu obok siebie nie­szczęśli­wych z upadku ojczy­zny.

Później bawiłem w domu Alexandra Chodkiewicza, do­brego Polaka i mo­ral­nego czło­wieka. Tam spę­dziw­szy czas nieja­kiś, mia­łem szczęście być za przyjaciela przy jego związku mał­żeńskim z Wa­lew­ską, woje­wo­dzianką Sie­radzką. Osoba młoda, piękna, ta­lentów wiele po­sia­da­jąca. Razem z siostrą swoją Bie­rzyń­ską ofia­rowały mi naj­przy­jem­niejszy park w le­sie Czar­nym, óśm włók ziemi, z sadem fruk­towym, mieszka­niem i ca­łym go­spodar­stwem, gdzie przez lat kilka prze­by­wa­łem. Już to było po śmierci Pawła I, więc mo­głem wy­jeż­dżać za gra­nicę do wód, skąd znowu wraca­łem do mego lu­bego sie­dli­ska. Póź­niej przy­było do mnie kilku moich żoł­nierzy ranio­nych, któ­rych zna­łem z od­wagi i przy­wią­zania. Przytuliłem onych do sie­bie, prze­zna­czywszy jed­nych do roli, dru­gich do sa­dzenia drzew z którymi i sam praco­wa­łem, in­nych do go­spodar­stwa wnętrz­nego a nie­któ­rych do utrzymania straży domo­wej, gdyż to miej­sce było w lesie od wsi i wiosek odda­lone.

Przebywszy w samotności i smutku po utracie ojczyzny lat kilka, zapę­dziłem się do Pe­ters­burga dla doj­ścia suk­ce­sji len­nej na mnie spadającej po moim krew­nym. Lecz nic pomyśl­nego nie wskó­raw­szy, straci­łem na koszta pod­jęte moją przy­jemna pu­stynię i powró­ciłem do kraju gdzie póź­niej zo­stałem zło­żony dwu­let­nią cho­robą.

 

Roku 1810 w Marcu

Mieszkałem czas niejaki przy moim krewnym u którego mi na ni­czym nie zby­wało, przy cho­rą­żym Li­tew­skim, To­ma­szu Wawrzec­kim, znajomym krajowi z cnót i gor­liwości dla oj­czy­zny. Był on wy­brany po Ko­ściuszce na­czelni­kiem na­rodu: te­raz czynny jest dla kil­ku­dziesiąt opiek i dla nie­szczę­śliwych. Im­pe­rator Alexander I, wy­brał go do nowej magi­stra­tury, dla obli­kwi­do­wania w kilku guber­niach izb skar­bowych, względem we­szłych fundu­szów tak po­jezu­ic­kich, jako oby­watel­skich po­dat­ków od ostat­niego zaboru Pol­ski.

Po zawarciu Tylżyckiego pokoju, opuściwszy Litwę dąży­łem ku Ukrainie, li­cząc w tam­tych stro­nach dom przyja­ciel­ski za mój wła­sny, gdzie posta­nowi­łem w zaci­szu i życiu prywat­nym oczeki­wać jesz­cze po­wrotu oj­czy­zny i cie­szyć się tą na­dzieją, która już tyle razy za­wodziła.

Przejeżdżając przez Nieśwież którędy trakt mi wypadał, na moje szczę­ście książe ordy­nat Domi­nik Ra­dzi­wiłł do­wie­dział się o mnie i zaprosił do swojego domu z największą uprzej­mo­ścią. Jako dobry Polak, mając czułe i dobre serce, ofiaro­wał mi fol­wark, który musia­łem przyjąć i dziś utrzy­muję się z niego. Mu­szę od­dać Księciu tę sprawie­dli­wość znając go z bli­ska, że dla oj­czyzny majątku i ży­cia nie szczędzi.

Obywatel zaś na Ukrainie do którego jechałem, nazwi­skiem Tade­usz Paw­sza, zo­stał wy­gnań­cem i po­stra­dał cały ma­ją­tek. Jego żona, najza­cniejsza osoba z domu Lu­bań­ska, tyle czy­niła wydat­ków i tyle po­kazała za­pału w rato­wa­niu oj­czy­zny, ile prawie ża­den z ta­mecz­nych oby­wa­teli. Ko­biecie tak wy­so­kimi ta­lentami i przy­mio­tami du­szy ozdo­bio­nej, wszystko się uda­wało.

                                     KONIEC

 

           do Czytaj!